środa, 19 stycznia 2011

Uśmiech

Uśmiech... Codziennie widzimy śmiejących się i smutnych ludzi. Mówi się nawet, że tym optymistom żyje się o wiele lepiej, w sumie chyba coś w tym jest. Czasem czyjś uśmiech może być lekarstwem na nasze samopoczucie. Sama mam takie doświadczenie. Jest taka jedna osoba, która właśnie dzięki tej niewielkiej czynności potrafi sprawić, że nagle dostaję siły, nagle czuję że nie jestem sama. Swoją drogą ciekawi mnie to, dlaczego właśnie tylko uśmiech tego człowieka tak na mnie działa. Ale tej zagadki jeszcze nie rozszyfrowałam...
Pamiętam, gdy kiedyś jechałam autobusem, bardzo źle się czułam i wsiadł starszy pan. Jakoś nie potrafię patrzeć na kogoś w podeszłym wieku, kto miałby stać i pomimo kiepskiego stanu postanowiłam ustąpić miejsca. Ten mężczyzna chyba też się nie najlepiej czuł, bo nie mógł wydusić z siebie słowa "dziękuję", za to uśmiechnął się. Gdy zobaczyłam to, w jednej chwili wszystko minęło, odzyskałam siły, czułam się wspaniale. Wciąż nie potrafię tego zrozumieć... Dostałam tak wielką zapłatę za nic, przecież nic wielkiego nie zrobiłam, a spotkało mnie coś niezwykłego...
Zawsze myślałam, że gdy wychodzę na ulicę z uśmiechem na twarzy, nikt nie zauważy, że coś jest nie tak. Każdego dnia chciałam ukryć to, że cierpię. Z pozoru wyglądałam na bardzo szczęśliwą osobę, ale w głębi walczyłam z samą sobą. Tak jest nadal... Chyba tak naprawdę nie chcę pokazywać, że coś mnie boli, a może nie umiem... No bo po co ktoś ma się przejmować moimi sprawami, wystarczy że ma swoje. A jeśli byłabym dla niego jakimś obciążeniem, nie chcę zabierać komuś jego czasu. A czy właściwie nie powinnam sobie poradzić z tym wszystkim sama? Przecież od zawsze tak było, więc teraz chyba też tak powinno się stać... Ja tak naprawdę nigdy nie nauczyłam się prosić o pomoc i teraz nie umiem, mam obawy, że ktoś znów mnie odrzuci... Zostało mi tak mało czasu, a tak wiele rzeczy do nauczenia, chyba muszę to wszystko jakoś od nowa poukładać...

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Daj komuś szansę...

Gdyby nie doświadczenie z fundacji, notki pewnie by nie było. Mogę tam się tyle nauczyć, pewne sprawy widzę zupełnie inaczej niż kiedyś, a to dzięki dyżurom w szpitalu. Gdy wchodzi się na oddział, nie wiadomo jacy będą tym razem ludzie, jaki będą mieli humor, czy odpowiedzą chociażby "dzień dobry". W ostatnią sobotę spotkało mnie coś niezwykłego... Zbierając listę zakupów, weszłam do jednej pacjentki, która zaczęła krzyczeć na wszystkich wolontariuszy, na to jak ją traktują lekarze, że musi leżeć i nie może wstać. Gdy ktoś przeklina przy tobie na personel, na ciebie, bo się akurat napatoczyłeś, czujesz się dziwnie, trochę nieswojo i zastanawiasz się, co robić. Jest chyba jedno wyjście, czekać cierpliwie, aż się pacjent uspokoi, gdy miną pierwsze emocje. Tak też zrobiłam... Ale to wszystko ciągnęło się bardzo długo. Masz wtedy wrażenie, że to cała wieczność. Gdy chory ochłonie, można zacząć działać... Jeśli na to w ogóle pozwoli. Gdy chcesz coś powiedzieć, jego znowu coś napada i zaczyna krzyczeć, że nie chce cię widzieć. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię... Poczekałam aż to wszystko minie i wyszłam. Gdy nadchodzi pora obiadowa i oddziałowa prosi, by pomóc w karmieniu, ty zgadzasz się, bo nie masz i tak nic lepszego do roboty. Ale gdy dowiadujesz się, że masz iść do pacjentki, która kilkanaście minut temu nakrzyczała na ciebie i powiedziała, że nie chce cię więcej widzieć, masz ochotę uciec. Tak też chciałam zrobić i ja. Ale pomyślałam: "Może ta pacjentka ma gorszy dzień, przecież nie mogę jej zostawić samej.". Wchodzisz z talerzem do sali i widzisz zupełnie innego człowieka. Jest szczęśliwy, że pojawiłeś się drugi raz, bo było mu głupio, że tak cię potraktował. Wyjaśniacie sobie wszystko, rozmawiacie ze sobą jak starzy znajomi. A gdy pacjent mówi: "Zostań ze mną" lub "Przyjdź jeszcze", czujesz się wyjątkowo. Od kiedy dołączyłam do fundacji, nie wyobrażam sobie soboty bez dyżuru. Ten dzień jest taki niezwykły i chociaż czasem możesz przesiedzieć 5h na korytarzu, bo nikt o nic nie prosi, masz wrażenie, że oni potrzebują cię akurat w taki sposób. Każda wizyta w szpitalu jest inna, dająca wiele radości, ale też i smutku. Chociaż czasem wychodzę stamtąd bardzo zmęczona, to jestem szczęśliwa, że mogłam poświęcić czas drugiej osobie, że choć chwilę towarzyszyłam jej w cierpieniu...

Daj komuś szansę... Może znasz kogoś, z kim się pokłóciłeś i postanowiłeś sobie, że więcej się do niego nie odezwiesz. Proszę, postaraj się to zmienić. Każdego dnia czujesz ten ogromny ból i coraz mniej chęci na zmianę. Może ta druga osoba boi się Twojej reakcji, Ty zrób ten pierwszy krok. Zobacz, Jezus ciągle daje nam nową szansę. On nam przebacza i pragnie takiej samej postawy od nas. Może właśnie Ty masz być Jego niezwykłym uczniem w danym dniu. Pamiętaj, że tworząc wszystkie notki, nie są one skierowane tylko do Ciebie, piszę je także dla siebie. Często do nich wracam i gdy czytam którąś kilkanaście razy, uświadamiam sobie, że muszę jeszcze tyle poprawić w swoim życiu, że ono wcale nie jest takie pięknie, jak się może wydawać to komuś z boku. Muszę jeszcze tyle zmienić i nie wiem, czy zdążę ze wszystkim... Więc może weźmy się już dzisiaj do pracy? Daj komuś drugą szansę! Chociaż spróbuj...


Gdy ostatnio przeglądałam statystyki bloga, byłam zaskoczona, że tyle osób już weszło. Zastanawiam się, jak niektórzy na niego trafili... Może warto pozdrowić swoich czytelników, tych stałych i przypadkowych :)
Zatem przesyłam pozdrowienia dla czytających w Polsce, Stanach Zjednoczonych, Szwecji, Kanadzie, Rosji, Słowenii i Singapurze! Dziękuję, że jesteście :)

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Radość i łzy...

Tak wiele bym dała, by to wszystko zmienić, by rozpocząć życie od nowa albo w ogóle się nie urodzić... Gdy się układa, potem nagle wszystko się rozpada jak domek z kart przy podmuchu wiatru. Każdy dzień jest taki dziwny, niezrozumiały...
Ostatniego dnia 2010 roku rodzice wyśmiali mnie, że nie piję szampana. Od ponad 7 lat nie rozumieją, jak ważne było dla mnie przyrzeczenie na Pierwszej Komunii. Bardzo dobrze pamiętam dzień, w którym obiecałam, że nie będę spożywać alkoholu. Pomimo słów rodziców, znajomych udało mi się wytrwać, dałam radę powiedzieć "nie" i chyba tak naprawdę tylko z tej jednej rzeczy jestem z siebie dumna...
Gdy 1 stycznia wstałam rano i o godz.7:25 szykowałam się prawie do wyjścia z domu, zamierzając iść do kościoła, a potem jechać do szpitala... Mama powiedziała: "Nie idź, jest tak zimno. Albo przynajmniej nie idź do kościoła, prześpij się jeszcze.". Byłam w szoku, że słyszę coś takiego... Poszłam do kościoła, później do szpitala. Miałam bardzo ciężki dyżur... Nieprzespana noc, pacjenci nie byli zbytnio do rozmowy. Ale gdy ktoś mówi: "Zostań jeszcze ze mną", dostajesz siły, czujesz się nagle mu potrzebny. Byłam w Instytucie 5 godzin... Mogłam poczuć szczęście i dla mnie najważniejsze było to, że pokonałam zmęczenie i byłam przy innych.
W ostatnią sobotę rodzice też mnie nie zaoszczędzili. Mama rano stwierdziła: "Pewnie nie chce ci się tam jechać.". Spytałam ją, dlaczego tak myśli, ona na to: "Bo to daleko, takie uwiązanie.". A ja dostałam siły i odparłam: "Chce mi się, wiedziałam na co się decyduję i nawet gdybym czuła się bardzo zmęczona i tak bym do nich pojechała, żeby wiedzieli, że nie są sami". Wróciłam po 11 godzinach do domu... Dyżur nie był aż tak ciężki jak ostatnio, odwiozłam pacjentkę na dworzec kolejowy. Dlatego byłam w domu o 1,5 godziny później. Ale czy to był stracony czas? Myślę, że nie, bo poświęciłam go komuś... Ale rodzice tego nie rozumieją... Tata już w progu powiedział: "Zobacz, nie masz czasu dla siebie.". Ja na to: "Mam go wystarczająco dużo, przynajmniej mogę zrobić coś dla innych, a nie siedzieć przed telewizorem.". A tata: "Niby co takiego dla nich robisz?", ja poczułam się trochę smutno, jakby ktoś uderzył mnie kamieniem prosto w serce, ale pozbierałam się szybko i odpowiedziałam: "Widzisz, jestem przy nich. To tyle i aż tyle".
Tak ciężko jest pokonać te wszystkie trudności, które stają na drodze, wciąż ze wszystkim walczyć. Ale potem gdy pomimo tych wylanych łez widzę uśmiech na twarzy pacjenta, wiem że było warto. Każdy dyżur jest inny, ciężki... Ale chociaż jest ciężko mi, zabieram choć odrobinę cierpienia choremu. Nie jest łatwo w jednej chwili, wchodząc na oddział zapomnieć o swoich problemach i zająć się kłopotami innych. Ale udaje mi się to i wciąż postanawiam sobie, że będę walczyć, ze wsparciem czy bez, nieważne. Spróbuję jeszcze raz postawić krok do przodu...

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Boże Narodzenie...

Wigilia... Wspólna wieczerza, łamanie się opłatkiem, prezenty... Ale czy tak powinien wyglądać ten dzień? Co roku nadchodzi ta chwila, w której mamy uczcić Boże Narodzenie, a czy właściwie to robimy? Zasiadamy do stołu wraz z rodziną, łamiemy się opłatkiem, choć często nie darzymy się szacunkiem na co dzień. 24 grudnia kojarzy nam się z przyjściem św. Mikołaja, który przyniesie prezenty. Zapominamy o kimś, kto jest w tym dniu najważniejszy, o Jezusie. A ja, ja tak bardzo chciałam, żeby to On był tym, na co czekałam cały rok. Szkoda, że mogłam przywitać Go jedynie po kryjomu, w sercu. Szkoda, że moja rodzina nie chciała zaprosić Go na wspólną wieczerzę... Każdy czekał na coś najbardziej istotnego, na prezenty. Ale co mi po tej książce, po nowej bluzce? Nic... Wszystkie te rzeczy można kupić w najbliższym supermarkecie, mając odrobinę pieniędzy. A ja, ja bym chciała inny prezent, taki wyjątkowy. Marzy mi się wielkie pudełko, a w niej mała karteczka z napisem: "Jestem z Tobą w każdym momencie. Możesz mi zaufać.". Tego niestety nie dostanę w żadnym sklepie... Ja pragnę dostać zrozumienie. Chciałabym wiedzieć, że jest ktoś, komu mogę w pełni zaufać. Ja po prostu marzę o osobie, która nie odrzuci mnie przez to, co robię, tylko powie: "Dasz radę. Wierzę w Ciebie.". Dlaczego ja zawsze pragnę dostać coś, co jest trudne do spełnienia? Dlaczego dla ludzi ważne są rzeczy, które posiadają? Dlaczego takich spotykam na swojej drodze? Co mam przez to zauważyć, co zrozumieć? Wciąż nie potrafię odpowiedzieć sobie na to pytanie, wciąż szukam odpowiedzi...
W środę, gdy byłam ostatni dzień w szkole, przeżyłam coś niezwykłego. Oglądałam jasełka i miałam łzy w oczach... Pierwszy raz oglądając przedstawienie z okazji świąt, tak trudno było mi opanować łzy. Wiedziałam, że jakbym zaczęła płakać, wszyscy którzy by to zauważyli, wyśmialiby mnie. Na szczęście udało mi się do tego nie dopuścić... Było ciężko. Zobaczyłam tam sceny, które dotyczą mnie, przedstawiają wartości, których szukam, dlatego tak bardzo się wzruszyłam. Ale chyba tego potrzebowałam. Dziękuję.
Rok kalendarzowy dobiegł końca... Zastanawiam się, co szczególnego zrobiłam? Czy jest coś takiego, co byłoby czymś wielkim? Raczej nie... Kilka odwiedzin w szpitalu, pomoc w lekcjach - ale to, to jest maleńka kropla tego co można było zrobić. Właśnie sobie uświadomiłam, że przegapiłam tylu ludzi, tyle chwil, by uczynić coś dobrego... Nie potrafiłam dostrzec innych osób, zawsze gdzieś się spiesząc. Dobrze, że na sam koniec zwolniłam, w Adwencie. Marzy mi się, by kiedyś zorganizować Wigilię dla ludzi bezdomnych i opuszczonych. Ale na razie to chyba niemożliwe, może kiedyś się spełni... Tak bardzo bym chciała...
Niech Wigilia i Boże Narodzenie nie będą zwykłymi świętami, ale czasem, w którym przychodzi Jezus. Czekajmy na Niego, a nie na prezenty, to nie one są najważniejsze. Prezenty można nabyć w każdym sklepie, ale miłość Jezusa już nie...


"Chrystus nie chce tych, co Go podziwiają, ale tych, co Go naśladują."
Søren Aabye Kierkegaard