Liczba młodych osób, które popełniły samobójstwo z roku na rok rośnie. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego młodzież decyduje się na taki krok, co nimi kieruje w chwili sięgania po coś pomagającego umrzeć? Z własnego doświadczenia wiem, że człowiek wtedy gubi się we wszystkim, ma jakiś problem i nie umie sobie z nim poradzić, a że nikogo obok nie ma, dla niego to najprostsze wyjście. Gdy w trudnym momencie brakowało mi bliskiej osoby, kogokolwiek nic nie miało sensu. Nie potrafiłam poradzić sobie z sytuacją, która mi się przydarzyła i najłatwiejszym rozwiązaniem było skończenie ze sobą. Teraz wiem, że to był wielki błąd. Jednak moje życie zostało ocalone, ale niestety nie wszyscy mają takie szczęście. Gdy wracam do tamtego czasu, pamiętam wielkie osamotnienie, brak osoby, która mogłaby mi pomóc. Ale wydaje mi się, że wielu młodych ma tych osób nawet zbyt dużo, mogą czuć się trochę przytłoczeni obecnością ich wszystkich. Myślę, że w momencie gdy chcemy ze sobą skończyć i każdy wokół nas powtarza, byśmy tego nie robili, my to uczynimy specjalnie. Najlepiej gdy będzie z nami jedna, może dwie zaufane osoby. Ktoś kto z nami przetrwa ten najgorszy czas. Wciąż jest pewnie pytanie: Dlaczego od razu się zabijać? Nie wiem, nie umiem na nie odpowiedzieć, chociaż sama przez to przechodziłam. To jest jakiś impuls, chęć odejścia od sytuacji, która nas przerasta. Wtedy nie interesowało mnie to, co będą czuli moi rodzice, znajomi. Wciąż powtarzałam sobie: Tak będzie lepiej. Teraz wiem, że pewnie to lepiej nigdy by nie nastąpiło. Zrozumiałam, że życie jest wielkim darem, który może odebrać wyłącznie Jezus...
Jeśli znacie kogoś, kto chce popełnić samobójstwo, bądźcie przy nim. Wierzcie, to naprawdę ważne. Ta osoba, sama nie poradzi sobie z daną jej sytuacją. A Wasza obecność może wiele jej dać, chociaż nie będzie oto prosić, a nawet Was wyrzuci, jednak Wy nadal przy niej czuwajcie. Czasem drobne gesty skierowane do tego człowieka mogą być czymś nieocenionym. Nie bójcie się przytulić, powiedzieć: "Jestem z Tobą.", bo to wszystko pomaga podnieść się z tak wielkiego upadku. Gdy ktoś jest z nami, gdy się cierpi, dużo łatwiej przez to przejść...
środa, 31 sierpnia 2011
poniedziałek, 29 sierpnia 2011
Wypoczynek...
Wakacje dobiegają końca, dwumiesięczna przerwa minęła tak szybko jak jeden dzień. Pamiętam notkę, w której napisałam, że chciałabym w tym czasie nie zapomnieć o Jezusie. Zastanawiam się, czy udało mi się to wykonać, co osiągnęłam w te wakacje. A Ty, drogi Czytelniku pamiętałeś o modlitwie, Mszy Świętej? Ja właściwie toczyłam ze sobą walki od pierwszego wolnego dnia. Upadłam i nie potrafiłam się podnieść, nie wiedziałam jak mam sobie pomóc. Gdy poszłam do jednego Księdza, On mi wytłumaczył i dzięki Niemu wiele zrozumiałam. Później nadszedł pierwszy piątek miesiąca i ja postanowiłam wszystko zacząć od nowa, zapomnieć o przeszłości. Wydawało mi się to takie proste, chociaż Ksiądz ostrzegał, że nie będzie łatwo. Przez kilka dni było wspaniale, lecz później wszystko powróciło i znowu upadłam, po raz drugi w tak krótkim czasie. Niedługo po tym odbył się Festiwal Życia w Kodniu, to czego tam doświadczyłam, podniosło mnie tak bardzo, że leżącego na ziemi człowieka stałam się fruwającym ze szczęścia motylem. Nie poznawałam samej siebie, bo byłam taka radosna. Trwało to trochę czasu, dopóki w moim domu wszystko się nie popsuło. Wróciły stare wspomnienia, bóle, cierpienia. I upadłam, po raz trzeci. A ten upadek bolał, tak bardzo że nie umiałam się podnieść, bo to dotyczyło czegoś tak dla mnie ważnego w życiu, czegoś co tak bardzo pragnęłam, że prawie nic nie dodawało mi siły do zmian. Aż pewnego dnia udało mi się zebrać w sobie, dzięki pomocy jednej osoby (Dziękuję!) i poszłam do swojego Księdza. Tego dnia była straszna ulewa, ale ja powiedziałam do siebie: "Albo teraz albo nigdy" i wyszłam z domu. Gdy umówiłam się z Księdzem na następny dzień, czułam się lepiej, jednak ból bardzo doskwierał. Poszłam do Niego w wielkim lęku, ale jak zwykle nie było czego się obawiać. Doświadczyłam u Niego czegoś niezwykłego, co dodało mi sił i znowu mogę chodzić z podniesioną głową. Ale nie udałoby się tego dokonać, gdyby nie towarzyszył mi Jezus, gdyby nie posługiwał się tymi wszystkimi osobami, które spotkałam w ciągu dwóch miesięcy. Wiem, że pomimo tych upadków, to były piękne wakacje, bo przybliżyły mnie do Boga. Dziękuję Wam, którzy stajecie na mojej drodze i zatrzymujecie się, chociaż oto nie proszę.
niedziela, 28 sierpnia 2011
Wolontariat
W tym roku obchodzony jest Europejski Rok Wolontariatu, zatem postanowiłam napisać coś na ten temat, skoro sama działam w fundacji. Wiele osób myśli, że działając w wolontariacie trzeba dawać tylko od siebie i nic nie dostaje się w zamian. To nie jest prawda. Gdy od 9 miesięcy chodzę do szpitala, otrzymuję od pacjentów tyle miłości i ich zaufania do mnie, że sama czasem nie wiem, czy potrafię im podarować tyle szczęścia od siebie. Nie mam za to żadnych dóbr materialnych, to się zgadza. Ale moje wynagrodzenie nie jest liczone w żadnych monetach i banknotach, jest zapisane w sercu. Gdy widzę uśmiech chorego pomimo cierpienia, gdy słyszę dobre słowo - to jest największa nagroda. Wiecie, na drodze pomagania innym można poznać siebie, zmienić częściowo swoje życie. Często można bardzo wiele zyskać, a prawie nic od siebie nie dać. Mottem wszystkich wolontariuszy jest zdanie: "Człowiek ma tyle z życia, ile potrafi dać innym.". Jednak właściwie to nie ono wypełnia wszystkie moje działania. Kiedyś będąc na dyżurze, jeden pacjent patrzył z podziwem na początki mojej posługi, bo wtedy miałam 16 lat i wydawało mu się, że tak młodzi ludzie muszą strasznie się poświęcać, przychodząc na oddział, bo przecież mają tyle różnych ciekawszych zajęć. Dokładnie pamiętam, że odpowiedziałam mu tymi słowami: "Wie pan, to dla mnie wielkie szczęście, że mogę tu być, wielkie wyróżnienie, że mogę z panem teraz rozmawiać.". Mężczyzna trochę się zdziwił i powiedział, że chce mi przekazać motto, które chciałby, żeby towarzyszyło mi przez resztę życia i wie, że już je wypełniam. Brzmi ono tak: "Człowiek tyle jest wart, ile może zrobić dla drugiego człowieka, jeśli ten potrzebuje pomocy.". Niestety parę godzin później, ten mężczyzna zmarł...
Chcę Wam powiedzieć, że wejście na ścieżki wolontariatu jest czymś niezwykłym. Nie musi to być szpital. Gdy miałam 13 lat, pierwszy raz i jak na razie jedyny pojechałam do domu dziecka. Chociaż sama byłam wtedy właściwie dzieckiem, zobaczyłam, że osoby tam przebywające potrzebują miłości, zaakceptowania, zabawy. Spędziłam z nimi parę godzin, huśtając się, grając w piłkę, a one tak bardzo się cieszyły, że ktoś je odwiedził. To było piękne doświadczenie...
Może kiedyś wpadła Wam myśl wstąpienia do jakiegoś stowarzyszenia i ją zaniechaliśmy. Może warto do niej powrócić? Nie ważne, czy masz 15 czy 50 lat. Wolontariat jest dla wszystkich! Jego rodzajów jest naprawdę dużo, więc każdy może znaleźć coś dla siebie. W tym wszystkim trzeba jednak pamiętać, że nie dostaje się za to wynagrodzenia materialnego, ale za to wielkie wsparcie od Jezusa i możliwość zobaczenia błysku w oku innego człowieka.
Chcę Wam powiedzieć, że wejście na ścieżki wolontariatu jest czymś niezwykłym. Nie musi to być szpital. Gdy miałam 13 lat, pierwszy raz i jak na razie jedyny pojechałam do domu dziecka. Chociaż sama byłam wtedy właściwie dzieckiem, zobaczyłam, że osoby tam przebywające potrzebują miłości, zaakceptowania, zabawy. Spędziłam z nimi parę godzin, huśtając się, grając w piłkę, a one tak bardzo się cieszyły, że ktoś je odwiedził. To było piękne doświadczenie...
Może kiedyś wpadła Wam myśl wstąpienia do jakiegoś stowarzyszenia i ją zaniechaliśmy. Może warto do niej powrócić? Nie ważne, czy masz 15 czy 50 lat. Wolontariat jest dla wszystkich! Jego rodzajów jest naprawdę dużo, więc każdy może znaleźć coś dla siebie. W tym wszystkim trzeba jednak pamiętać, że nie dostaje się za to wynagrodzenia materialnego, ale za to wielkie wsparcie od Jezusa i możliwość zobaczenia błysku w oku innego człowieka.
sobota, 20 sierpnia 2011
Ponownie...
Przykro mi to pisać, ale ponownie zawieszam bloga. Nie wiem, na ile. Może na dzień, może na dwa, a może na dłużej. Muszę wszystko sobie poukładać i przemyśleć...
piątek, 19 sierpnia 2011
Wspólnota...
Żyjemy w różnych wspólnotach - szkolnych, rodzinnych, poszczególnych miast. Nie w każdej można się jednak łatwo odnaleźć. Trzeba trafić na odpowiednich ludzi, na kogoś kto do nas w jakiś sposób trafia. Ale takie osoby bardzo trudno jest znaleźć, co widzę po samej sobie. W szkole widzę jak moi rówieśnicy i ja znacznie się od siebie różnimy, że właściwie nie mam o czym z nimi rozmawiać. W domu jest chyba jeszcze gorzej, tak naprawdę nie znam własnych rodziców, a oni nie znają mnie. Gdy byłam w Kodniu zobaczyłam tam wspólnoty młodzieży, które przyznają się do Jezusa. Pierwszą myśl, która wtedy przyszła mi do głowy była: "Ci ludzie są zupełnie inni niż tych, których ja znam.". Bardzo mi to zaimponowało, ta otwartość, miłość. Jechałam tam ze strachem, że się nie dogadamy, że będzie źle. Wróciłam szczęśliwa, że poznałam tak wspaniałe osoby...
Pierwszy raz, w którym pomyślałam o dołączeniu do jakiejś wspólnoty był w 2003r, to było zaraz po mojej Pierwszej Komunii Świętej, więc miałam 9 lat. Gdybym wtedy posłuchała tego głosu, teraz może miałabym kontakt z ludźmi, którzy chcą być blisko Jezusa. Niestety w tamtym czasie odepchnęłam tę myśl i próbowałam zapomnieć o tym, co wpadło mi do głowy. Później w 2010r. motyw wstąpienia do wspólnoty powrócił, spytałam rodziców o pozwolenie i wtedy odpowiedzieli mi: "Nie zgadzamy się. Nie zmarnujesz sobie tak życia.". Było mi bardzo przykro, jednak musiałam pogodzić się z ich decyzją. Jednak wciąż mi czegoś brakowało, żyłam w samotności, a pragnęłam czegoś więcej, czegoś lepszego. Może niedługo uda mi się gdzieś dołączyć, zostało mi jeszcze parę miesięcy do pełnoletności, wtedy możliwe że zawitam w nowej grupie. Może tak miało być? Może miałam dojrzeć do tego aż 9 lat, by lepiej się w tym odnaleźć...
Wspólnota na pewno jest miejscem, w którym szukamy samych siebie. Przebywamy tam z ludźmi, którzy są podobni. Myślę, że warto do jakiejś dołączyć, dla poznania siebie, dla zbliżenia się do Jezusa. Sądzę, że takie spotkania nie są straconą chwilą, a wręcz przeciwnie pięknym czasem. Więc może i Ty dołączyć do tych ludzi?
Pierwszy raz, w którym pomyślałam o dołączeniu do jakiejś wspólnoty był w 2003r, to było zaraz po mojej Pierwszej Komunii Świętej, więc miałam 9 lat. Gdybym wtedy posłuchała tego głosu, teraz może miałabym kontakt z ludźmi, którzy chcą być blisko Jezusa. Niestety w tamtym czasie odepchnęłam tę myśl i próbowałam zapomnieć o tym, co wpadło mi do głowy. Później w 2010r. motyw wstąpienia do wspólnoty powrócił, spytałam rodziców o pozwolenie i wtedy odpowiedzieli mi: "Nie zgadzamy się. Nie zmarnujesz sobie tak życia.". Było mi bardzo przykro, jednak musiałam pogodzić się z ich decyzją. Jednak wciąż mi czegoś brakowało, żyłam w samotności, a pragnęłam czegoś więcej, czegoś lepszego. Może niedługo uda mi się gdzieś dołączyć, zostało mi jeszcze parę miesięcy do pełnoletności, wtedy możliwe że zawitam w nowej grupie. Może tak miało być? Może miałam dojrzeć do tego aż 9 lat, by lepiej się w tym odnaleźć...
Wspólnota na pewno jest miejscem, w którym szukamy samych siebie. Przebywamy tam z ludźmi, którzy są podobni. Myślę, że warto do jakiejś dołączyć, dla poznania siebie, dla zbliżenia się do Jezusa. Sądzę, że takie spotkania nie są straconą chwilą, a wręcz przeciwnie pięknym czasem. Więc może i Ty dołączyć do tych ludzi?
środa, 17 sierpnia 2011
Czuwaj...
Pomysł zrealizowania tego tematu zrodził się we mnie, gdy dzisiaj gotowałam i wykipiał mi makaron, a następnie mleko. Stwierdziłam, mogę napisać o tym na blogu. Wielu z nas wszystkiego dogląda, sprawdza, by wyszło tak jak zaplanowali. Rzeczywiście też tak robiłam, patrzyłam, patrzyłam i tak się wczułam w tę rolę, że nie zauważyłam momentu, gdy trzeba było reagować. Często tak czynimy. Stoimy na straży i przegapiamy wiele chwil, by pomóc starszej pani czy dostrzec uśmiech drugiej osoby. Jesteśmy tak bardzo skupieni na tym, czego pilnujemy, że odłączamy się od świata. Bardzo dobrze to znam. Zawsze miałam ułożony grafik, plan dnia co do minuty. Wszędzie był tylko pośpiech i pośpiech. Faktycznie wiele mnie omijało. Byłam skoncentrowana na tym co jest tu i teraz, jednak zobaczyłam, że nie przynosi to dobrych rezultatów. Zobaczyłam, że przegapiam mnóstwo osób, by im pomóc, bo przecież nie mam czasu czy mi się spieszy. Nikt na tym nie korzystał, a wręcz przeciwnie...
Pamiętam, gdy często wyczekiwałam odpowiedni moment, bo w końcu kiedyś nadejdzie. Siedziałam i czekałam, czekałam i siedziałam, a ta chwila nie przychodziła. Gdy się spostrzegłam, było już za późno. Przeważnie ludzie myślą, że gdy będą czuwać, doczekają się czegoś, ale w większości wypadków dzieje się inaczej, bo potrafią zasnąć ze zmęczenia.
Gdy byłam jeszcze małym dzieckiem i podczas niedzielnej Eucharystii siedziałam w ławce, czekałam na przemianę chleba i wina. Tak bardzo pragnęłam zobaczyć tego momentu, tak bardzo skupiałam się, że nigdy go nie dostrzegałam, bo źle patrzyłam. Wtedy myślałam: "Jak nagle znalazły się ciało i krew Chrystusa?". Teraz wiem, że potrzeba do tego nie tylko oczu, ale także wiary. Podczas "Białego Tygodnia" przyrzekałam, że nie będę pić alkoholu do 18 lat. Po zakończeniu jakiejś ważniejszej uroczystości rodzice powiedzieli: "Właśnie złamałaś przyrzeczenie, bo skosztowałaś wina.". Spojrzałam na nich i pomyślałam: "Przecież to była krew Chrystusa.". Ale później zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy rzeczywiście mam rację. Nie chciałam pytać nikogo, bo jeszcze wyszłabym na głupca. Teraz już wiem, że chcąc zobaczyć moment przeistoczenia, trzeba otworzyć najpierw swoje serce.
Czuwajcie i pilnujcie. Nie zapominajcie jednak, żeby skupić się na tym tylko w takim stopniu, na ile wymaga tego sytuacja. Jeśli będziemy chcieć za bardzo czegoś strzec, możemy źle na tym wyjść, bo przegapimy moment, w którym się to wydarzy...
Pamiętam, gdy często wyczekiwałam odpowiedni moment, bo w końcu kiedyś nadejdzie. Siedziałam i czekałam, czekałam i siedziałam, a ta chwila nie przychodziła. Gdy się spostrzegłam, było już za późno. Przeważnie ludzie myślą, że gdy będą czuwać, doczekają się czegoś, ale w większości wypadków dzieje się inaczej, bo potrafią zasnąć ze zmęczenia.
Gdy byłam jeszcze małym dzieckiem i podczas niedzielnej Eucharystii siedziałam w ławce, czekałam na przemianę chleba i wina. Tak bardzo pragnęłam zobaczyć tego momentu, tak bardzo skupiałam się, że nigdy go nie dostrzegałam, bo źle patrzyłam. Wtedy myślałam: "Jak nagle znalazły się ciało i krew Chrystusa?". Teraz wiem, że potrzeba do tego nie tylko oczu, ale także wiary. Podczas "Białego Tygodnia" przyrzekałam, że nie będę pić alkoholu do 18 lat. Po zakończeniu jakiejś ważniejszej uroczystości rodzice powiedzieli: "Właśnie złamałaś przyrzeczenie, bo skosztowałaś wina.". Spojrzałam na nich i pomyślałam: "Przecież to była krew Chrystusa.". Ale później zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy rzeczywiście mam rację. Nie chciałam pytać nikogo, bo jeszcze wyszłabym na głupca. Teraz już wiem, że chcąc zobaczyć moment przeistoczenia, trzeba otworzyć najpierw swoje serce.
Czuwajcie i pilnujcie. Nie zapominajcie jednak, żeby skupić się na tym tylko w takim stopniu, na ile wymaga tego sytuacja. Jeśli będziemy chcieć za bardzo czegoś strzec, możemy źle na tym wyjść, bo przegapimy moment, w którym się to wydarzy...
wtorek, 16 sierpnia 2011
Kochaj...
Co właściwie znaczy: kochać? Tak wielu ludzi bezmyślnie wyrzuca to słowo z siebie i staje się ono puste. Mówiąc: "Kocham pizzę, kawę.", sprawiamy, że wyraz ten traci na swoim znaczeniu. Dla mnie przeznaczone jest ono do czegoś wielkiego, to tej największej miłości. Mogę powiedzieć: "Kocham Cię, mamo czy tato.". Ale jak można kochać ciastko z kremem? Można je co najwyżej chętnie jeść...
Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, jak trudno jest miłować osobę, która robi nam krzywdę, przez którą cierpimy? Ja o tym myślę cały czas... To nie takie proste, jak niektórym się może wydawać. Codziennie próbuję to czynić i wierzcie mi lub nie, ale nie zawsze mi wychodzi. Tymi osobami są moi rodzice. Bardzo ich szanuję i właściwie mogę powiedzieć, że ich kochać, ale nie mówię tego z całkowitym przekonaniem, bo gdzieś czuję tę przepaść między nami. Gdyby im się coś stało, wiem, że by mnie to bardzo bolało, że bardzo by mi ich brakowało. Ale no właśnie, jest we mnie to ale, że teraz mnie nie rozumieją, że nie mogę im zaufać. Nieustannie powtarzam sobie: "Kochaj rodziców, ich nie wybierasz, ich dostajesz i chcesz czy nie, ale musisz pogodzić się z tym prezentem.". Bardzo cenię to, że nauczyli mnie podstawowych czynności i byli ze mną w najmłodszych latach. Ale nie istnieli potem, nie mówili kim jest Jezus, nie opowiadali o zaufaniu, wzajemnej miłości, zrozumieniu. Nie nauczyli mnie kochać oczami Jezusa...
W swoich zapiskach mam punkt brzmiący tak: "Nie pokochasz świata, jeśli nie pokochasz siebie.". Teraz widzę, jakie to ważne. Nienawidząc siebie, nie dajemy miłości drugiemu człowiekowi, bo przecież nie mamy skąd jej brać. Nieświadomie dajemy to co złe innym. Nie mówię tutaj o przesadnym uczuciu do siebie, bo to nie jest właściwe. Trzeba cenić siebie, ale też i drugą osobę.
Słowo "kocham" jest bardzo piękne, gdy jest wypowiadane prosto z serca, gdy mówimy to osobie, która wiele dla nas znaczy. Wypowiadajcie je często do ludzi, którzy są dla was ważni. Wierzcie mi, to czasem bardzo pomaga komuś, kto czuje się strasznie samotny i myśli, że już na zawsze zostanie sam...
Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, jak trudno jest miłować osobę, która robi nam krzywdę, przez którą cierpimy? Ja o tym myślę cały czas... To nie takie proste, jak niektórym się może wydawać. Codziennie próbuję to czynić i wierzcie mi lub nie, ale nie zawsze mi wychodzi. Tymi osobami są moi rodzice. Bardzo ich szanuję i właściwie mogę powiedzieć, że ich kochać, ale nie mówię tego z całkowitym przekonaniem, bo gdzieś czuję tę przepaść między nami. Gdyby im się coś stało, wiem, że by mnie to bardzo bolało, że bardzo by mi ich brakowało. Ale no właśnie, jest we mnie to ale, że teraz mnie nie rozumieją, że nie mogę im zaufać. Nieustannie powtarzam sobie: "Kochaj rodziców, ich nie wybierasz, ich dostajesz i chcesz czy nie, ale musisz pogodzić się z tym prezentem.". Bardzo cenię to, że nauczyli mnie podstawowych czynności i byli ze mną w najmłodszych latach. Ale nie istnieli potem, nie mówili kim jest Jezus, nie opowiadali o zaufaniu, wzajemnej miłości, zrozumieniu. Nie nauczyli mnie kochać oczami Jezusa...
W swoich zapiskach mam punkt brzmiący tak: "Nie pokochasz świata, jeśli nie pokochasz siebie.". Teraz widzę, jakie to ważne. Nienawidząc siebie, nie dajemy miłości drugiemu człowiekowi, bo przecież nie mamy skąd jej brać. Nieświadomie dajemy to co złe innym. Nie mówię tutaj o przesadnym uczuciu do siebie, bo to nie jest właściwe. Trzeba cenić siebie, ale też i drugą osobę.
Słowo "kocham" jest bardzo piękne, gdy jest wypowiadane prosto z serca, gdy mówimy to osobie, która wiele dla nas znaczy. Wypowiadajcie je często do ludzi, którzy są dla was ważni. Wierzcie mi, to czasem bardzo pomaga komuś, kto czuje się strasznie samotny i myśli, że już na zawsze zostanie sam...
poniedziałek, 15 sierpnia 2011
Miłość...
Jest wiele rodzajów miłości: rodzicielska, między rodzeństwem, przyjacielska. Każda znaczy co innego, każdej pragniemy. Na samym początku naszego życia najważniejsza jest ta od rodziców. To dzięki nim kształtuje się nasza osobowość, to im zawdzięczamy postawione pierwsze kroki. Dziecko potrzebuje, by mama lub tata przytulili je, powiedzieli: "Kocham Cię, córeczko (synku)" - czego ja właściwie nigdy nie słyszałam. Mnie rodzice przytulili ostatnim razem może 5 czy 6 lat temu, w każdym razie było to tak dawno, że już zupełnie nie pamiętam jak wtedy można się czuć. To oni nie dają nam zapałek czy ostrych narzędzi, by nic nam się nie stało. Niestety często zapominają, że same rozkazy i nakazy, brak zaufania - to nie sprowadza się do niczego dobrego. W tym wszystkim potrzeba rozmowy, ale tak ważne są gesty, bo możemy długo rozmawiać, ale naprawdę nigdy nie poczuć, że ktoś jest blisko. U mnie też tak jest, chociaż właściwie to kiedyś prowadziliśmy ze sobą dialogi, teraz tata mówi monolog sam do siebie, ciągle wyrzucając mi, że czegoś nie uczyniłam lub to co robię, jest złe. Ja właściwie nigdy nie doświadczyłam miłości rodziców. Szkoda, bo tak bardzo tego pragnę...
Ktoś bardzo mi bliski napisał ostatnio: "Nie zapominaj, że jest wielu innych ludzi, którzy cię tak bardzo kochają i dla których jesteś ważna.". Staram sobie to przetłumaczyć, ale to nie takie proste, bo ja pragnę tej miłości rodzicielskiej. Ja tak bardzo chcę, żeby oni przy mnie byli, żeby przytulili, żeby powiedzieli dobre słowo. Wiem, że nie można mieć wszystko i powinno mi wystarczyć to co mam, to że innym na mnie zależy. Ale to niestety nie takie proste. Ale muszę to wreszcie zrozumieć... Dziękuję tym osobom, które sprawiają, że dla nich warto żyć!
Ktoś bardzo mi bliski napisał ostatnio: "Nie zapominaj, że jest wielu innych ludzi, którzy cię tak bardzo kochają i dla których jesteś ważna.". Staram sobie to przetłumaczyć, ale to nie takie proste, bo ja pragnę tej miłości rodzicielskiej. Ja tak bardzo chcę, żeby oni przy mnie byli, żeby przytulili, żeby powiedzieli dobre słowo. Wiem, że nie można mieć wszystko i powinno mi wystarczyć to co mam, to że innym na mnie zależy. Ale to niestety nie takie proste. Ale muszę to wreszcie zrozumieć... Dziękuję tym osobom, które sprawiają, że dla nich warto żyć!
niedziela, 14 sierpnia 2011
środa, 10 sierpnia 2011
Nie trać nadziei...
Nie trać nadziei! To właśnie chcę Ci dzisiaj przekazać drogi Czytelniku. Opowiem Ci pewną historię, którą może już znasz, a może nie.
Żyłam jak każdy nastolatek, może trochę więcej przeszłam niż on. W końcu miałam już dwie operacje za sobą. Jedna dosyć poważna, druga trochę mniej. Trochę innych spraw na głowie związanych z rodziną. Nadszedł taki dzień jak dzisiejszy, było to dokładnie 10 sierpnia 2009 roku. Miałam umówioną wizytę do lekarza, poszłam na nią jako 15-latka sama, rodzice nie mieli wtedy czasu. Weszłam do gabinetu, poznałam wyniki badań i okazało się, że jestem chora. To był nowotwór, początkowa faza. Gdy to usłyszałam, nie wiedziałam, co robić. Wychodziłam z pokoju lekarskiego ze łzami w oczach i od razu skierowałam się do szpitalnej kaplicy. Uklęknęłam, powiedziałam: "Boże, czemu mi to robisz" i od razu wyszłam. Powrotną drogę szłam na pieszo, nie chciałam wracać do domu. Szłam głównie lasem i pragnęłam, by coś mi się w nim stało. Niestety nie wyszło... Wróciłam do domu, w którym nikogo nie było. Zaczęłam się zastanawiać, jak powiedzieć o chorobie rodzicom. Postanowiłam zostawić wyniki na stole i wyszłam, ponownie na samotny spacer. Wróciłam po jakimś czasie, spytałam mamy: "Widzieliście?". Ona odparła: "Tak.". Odpowiedziała jakimś spokojnym głosem, jak nigdy. Zapytałam wtedy: "I co teraz będzie?". A ona na to: "Nic. Będzie dobrze.". Stałam jeszcze chwilę i nie wytrzymałam, wyszłam. Przez całą noc płakałam i zastanawiałam się: "Co będzie dalej? Co jeśli choroba się rozwinie, jeśli lekarstwa nie pomogą? Co ze mną?". Przez kolejne dni rodzice nie rozmawiali ze mną na temat choroby, właściwie miałam wrażenie, że zupełnie ich to nie interesuje. A ja potrzebowałam, by ktoś przytulił, powiedział dobre słowo, po prostu był. Nie wiedziałam do kogo zwrócić się o pomoc, skoro zostawili mnie moi rodzice. Przypomniało mi się, że parę dni wcześniej przyśnił mi się mój cioteczny Brat, nie wiedziałam, co to może oznaczać. Gdy o Nim pomyślałam, stwierdziłam: "Albo On albo nikt.". 13 sierpnia, dokładnie o 13:10 napisałam do Niego. Następnego dnia dostałam odpowiedź. Lecz ciągle myślałam: "Jak mam Mu napisać o chorobie? Czy w ogóle to zrobić?". Napisałam Mu o chorobie 15 sierpnia o 22:41, e-mail poszedł, a ja poczułam się trochę lepiej, że mam już to za sobą. Gdy 16 sierpnia otwierałam pocztę i zobaczyłam wiadomość od Brata bałam się ją otworzyć. Pokonałam lęk i zaczęłam czytać... I to co tam przeczytałam, właśnie to było mi potrzebne. Mój Brat wtedy napisał: "(...) Wiedz, że jestem z Tobą. Masz specjalne miejsce w moim sercu. Będę się za Ciebie modlił. (...)". Patrzyłam na te słowa i się popłakałam, bo nie dostałam ich od rodziców, a od Brata, który był ponad 300km ode mnie. Żyłam w poczuciu bezsensowności, oddalona od Boga. Miałam kilka "głupich" pomysłów, które chciałam zrealizować. Ale wtedy nie wyszło, a ja zastanawiałam się, dlaczego. Gdy dowiedziałam się, że jestem zdrowa, znowu runął mi świat. Miałam wielkie pretensje, że zwątpiłam w Boga. Moje pomysły powracały, a ja nie wiedziałam, co robić... Potem jeszcze dużo się wydarzyło. Wiele złego, wiele dobrego... Wypłakałam wiele nocy, byłam zła na świat... Ale dzisiaj, dzisiaj 10 sierpnia 2011 roku, ja żyję! Jestem zdrowa i szczęśliwa, że mam tak niezwykłego Brata. Może kiedyś opiszę Wam dalszą część historii. Może kiedyś opowiecie ją komuś, kto nie będzie miał nadziei, że może wyzdrowieć, temu kto jest sam. Ja w tym wszystkim też czułam się bardzo samotna, tak jak wielu cierpiących ludzi.
Proszę Was o jedno, nigdy nie traćcie nadziei. Ona jest po to, by dodać siły. Warto wierzyć, że może nadejść cud, bo on naprawdę się zdarza. Tak było w moim przypadku, tak może być też u Was.
A teraz coś Wam jeszcze napiszę. Dzisiaj wysłałam kilka wiadomości do osób, które są dla mnie ważne. Podziękowałam Im za to, że są. Wam też chcę za to podziękować. Dobrze, że jesteście! Uwierzcie w te słowa, bo one naprawdę czynią Was wyjątkowymi ludźmi, którymi już się staliście.
Żyłam jak każdy nastolatek, może trochę więcej przeszłam niż on. W końcu miałam już dwie operacje za sobą. Jedna dosyć poważna, druga trochę mniej. Trochę innych spraw na głowie związanych z rodziną. Nadszedł taki dzień jak dzisiejszy, było to dokładnie 10 sierpnia 2009 roku. Miałam umówioną wizytę do lekarza, poszłam na nią jako 15-latka sama, rodzice nie mieli wtedy czasu. Weszłam do gabinetu, poznałam wyniki badań i okazało się, że jestem chora. To był nowotwór, początkowa faza. Gdy to usłyszałam, nie wiedziałam, co robić. Wychodziłam z pokoju lekarskiego ze łzami w oczach i od razu skierowałam się do szpitalnej kaplicy. Uklęknęłam, powiedziałam: "Boże, czemu mi to robisz" i od razu wyszłam. Powrotną drogę szłam na pieszo, nie chciałam wracać do domu. Szłam głównie lasem i pragnęłam, by coś mi się w nim stało. Niestety nie wyszło... Wróciłam do domu, w którym nikogo nie było. Zaczęłam się zastanawiać, jak powiedzieć o chorobie rodzicom. Postanowiłam zostawić wyniki na stole i wyszłam, ponownie na samotny spacer. Wróciłam po jakimś czasie, spytałam mamy: "Widzieliście?". Ona odparła: "Tak.". Odpowiedziała jakimś spokojnym głosem, jak nigdy. Zapytałam wtedy: "I co teraz będzie?". A ona na to: "Nic. Będzie dobrze.". Stałam jeszcze chwilę i nie wytrzymałam, wyszłam. Przez całą noc płakałam i zastanawiałam się: "Co będzie dalej? Co jeśli choroba się rozwinie, jeśli lekarstwa nie pomogą? Co ze mną?". Przez kolejne dni rodzice nie rozmawiali ze mną na temat choroby, właściwie miałam wrażenie, że zupełnie ich to nie interesuje. A ja potrzebowałam, by ktoś przytulił, powiedział dobre słowo, po prostu był. Nie wiedziałam do kogo zwrócić się o pomoc, skoro zostawili mnie moi rodzice. Przypomniało mi się, że parę dni wcześniej przyśnił mi się mój cioteczny Brat, nie wiedziałam, co to może oznaczać. Gdy o Nim pomyślałam, stwierdziłam: "Albo On albo nikt.". 13 sierpnia, dokładnie o 13:10 napisałam do Niego. Następnego dnia dostałam odpowiedź. Lecz ciągle myślałam: "Jak mam Mu napisać o chorobie? Czy w ogóle to zrobić?". Napisałam Mu o chorobie 15 sierpnia o 22:41, e-mail poszedł, a ja poczułam się trochę lepiej, że mam już to za sobą. Gdy 16 sierpnia otwierałam pocztę i zobaczyłam wiadomość od Brata bałam się ją otworzyć. Pokonałam lęk i zaczęłam czytać... I to co tam przeczytałam, właśnie to było mi potrzebne. Mój Brat wtedy napisał: "(...) Wiedz, że jestem z Tobą. Masz specjalne miejsce w moim sercu. Będę się za Ciebie modlił. (...)". Patrzyłam na te słowa i się popłakałam, bo nie dostałam ich od rodziców, a od Brata, który był ponad 300km ode mnie. Żyłam w poczuciu bezsensowności, oddalona od Boga. Miałam kilka "głupich" pomysłów, które chciałam zrealizować. Ale wtedy nie wyszło, a ja zastanawiałam się, dlaczego. Gdy dowiedziałam się, że jestem zdrowa, znowu runął mi świat. Miałam wielkie pretensje, że zwątpiłam w Boga. Moje pomysły powracały, a ja nie wiedziałam, co robić... Potem jeszcze dużo się wydarzyło. Wiele złego, wiele dobrego... Wypłakałam wiele nocy, byłam zła na świat... Ale dzisiaj, dzisiaj 10 sierpnia 2011 roku, ja żyję! Jestem zdrowa i szczęśliwa, że mam tak niezwykłego Brata. Może kiedyś opiszę Wam dalszą część historii. Może kiedyś opowiecie ją komuś, kto nie będzie miał nadziei, że może wyzdrowieć, temu kto jest sam. Ja w tym wszystkim też czułam się bardzo samotna, tak jak wielu cierpiących ludzi.
Proszę Was o jedno, nigdy nie traćcie nadziei. Ona jest po to, by dodać siły. Warto wierzyć, że może nadejść cud, bo on naprawdę się zdarza. Tak było w moim przypadku, tak może być też u Was.
A teraz coś Wam jeszcze napiszę. Dzisiaj wysłałam kilka wiadomości do osób, które są dla mnie ważne. Podziękowałam Im za to, że są. Wam też chcę za to podziękować. Dobrze, że jesteście! Uwierzcie w te słowa, bo one naprawdę czynią Was wyjątkowymi ludźmi, którymi już się staliście.
piątek, 5 sierpnia 2011
Dla Ciebie...
To będzie inna notka. Chyba już do tego dojrzałam... To będzie wiersz, z dedykacją dla wszystkich, którzy mnie kiedykolwiek zauważyli. Dla tych, którzy byli ze mną, chociaż o to nie prosiłam, czy nawet miałam ochotę wysłać ich na koniec świata. Z pewnością nie jest to wielkie dzieło, ale pisane jest z serca dla Was.
"Dziękuję"
Gdy nie widzę sensu,
Patrzę do góry,
By odnaleźć gwiazdę,
Która świeci tak mocno,
Jak wielka jest Twoja miłość.
By zrozumieć,
Dlaczego przy mnie stajesz,
Nawet gdy oto nie proszę.
Gdy jest mi smutno,
Sprawiasz, że wraca radość.
Gdy przepełniam się szczęściem,
Cieszysz się ze mną.
Dziękuję za Twoją obecność,
Za to że mogę na Ciebie liczyć.
Słowo "dziękuję" jest zbyt małe,
By opisać moją wdzięczność,
Ale ono musi na razie wystarczyć.
Kiedyś na pewno dostaniesz większą nagrodę.
Lecz dzisiaj dziękuję Ci i jednocześnie proszę,
Nie rób nic więcej,
Tylko po prostu bądź.
Dziękuję Wam!
"Dziękuję"
Gdy nie widzę sensu,
Patrzę do góry,
By odnaleźć gwiazdę,
Która świeci tak mocno,
Jak wielka jest Twoja miłość.
By zrozumieć,
Dlaczego przy mnie stajesz,
Nawet gdy oto nie proszę.
Gdy jest mi smutno,
Sprawiasz, że wraca radość.
Gdy przepełniam się szczęściem,
Cieszysz się ze mną.
Dziękuję za Twoją obecność,
Za to że mogę na Ciebie liczyć.
Słowo "dziękuję" jest zbyt małe,
By opisać moją wdzięczność,
Ale ono musi na razie wystarczyć.
Kiedyś na pewno dostaniesz większą nagrodę.
Lecz dzisiaj dziękuję Ci i jednocześnie proszę,
Nie rób nic więcej,
Tylko po prostu bądź.
Dziękuję Wam!
czwartek, 4 sierpnia 2011
Chroń mnie...
środa, 3 sierpnia 2011
Gorsi?
Gdy dzisiejszego dnia szukałam pomysłu na notkę, w końcu wymyśliłam, żeby napisać o ludziach, którzy są często uważani za gorszych lub tych którzy stoczyli się na dno. Właściwie można by było wymieniać ich bez końca: alkoholik, narkoman... Wiele wydarzeń z mojego życia dało mi trochę do myślenia, bo właściwie takie osoby, spotykam w swojej okolicy na każdym kroku. Idę ulicą i widzę tzw. pijaków. Patrzę na nich i myślę: "Dlaczego? Co ich do tego skłoniło? Dlaczego sięgają po alkohol, czemu wciąż stoją pod sklepem?". Zauważam bezradność w ich oczach, zagubienie. Oni nie potrafią wyjść z tego stanu, a większość odwraca się do nich plecami, bo przecież są gorsi, bo przecież piją...
Znałam jednego pana, który często stał pod sklepem i pił. Niestety zmarł. Gdy zawsze przechodziłam obok niego, nie zdarzyło się, żeby nie powiedział: "Dzień dobry". Zastanawiam się, jak to jest: Z jednej strony pije, a z drugiej wita się ze mną, osobą której właściwie prawie nie zna. Nabrałam do niego wielkiego szacunku i gdy dowiedziałam się o jego śmierci, poczułam smutek, że odszedł ktoś, kto czegoś mnie nauczył, choć pewnie o tym nawet nie wiedział. Ten pijak pokazał mi, że on też zasługuje na godne traktowanie, chociaż pogubił się w swoim życiu. Nauczył mnie miłości do tych gorszych, do tych co się stoczyli na dno...
Przypomina mi się sytuacja z tego roku. Szłam ulicą i z naprzeciwka zbliżał się pewien mężczyzna. Widziałam, że jest pod wpływem alkoholu i to w znaczącym stanie. Gdy był blisko mnie, nagle stracił orientację i upadł. Gdy go podnosiłam, widziałam jego smutne oczy, a tym samym ludzie patrzyli na mnie i dziwili się, co robię. Gdy nieznajomy w miarę utrzymywał się na nogach, powiedział do mnie: "Przepraszam za mój stan, dziękuję ci za pomoc.". Spojrzałam na ludzi, a oni na mnie i usłyszałam: "Po co go podnosiłaś? Przecież był pijany, nie zasłużył na to.". Nie mogłam uwierzyć, że ludzie są tak nieczuli. Chciałam odpowiedzieć: "Ten człowiek jest tak samo równy i ważny, jak każda tu obecna osoba.", ale postanowiłam jednak tego nie zrobić. Odeszłam w milczeniu...
Dlaczego traktujemy gorzej ludzi, którzy się pogubili? Dlaczego tak wielu z nas nie chce im pomóc, wyśmiewa? Być może kiedyś i my będziemy potrzebować pomocy, ale wtedy nie będzie przy nas nikogo, bo my nie potrafiliśmy zauważyć wcześniej drugiego człowieka w potrzebie...
Znałam jednego pana, który często stał pod sklepem i pił. Niestety zmarł. Gdy zawsze przechodziłam obok niego, nie zdarzyło się, żeby nie powiedział: "Dzień dobry". Zastanawiam się, jak to jest: Z jednej strony pije, a z drugiej wita się ze mną, osobą której właściwie prawie nie zna. Nabrałam do niego wielkiego szacunku i gdy dowiedziałam się o jego śmierci, poczułam smutek, że odszedł ktoś, kto czegoś mnie nauczył, choć pewnie o tym nawet nie wiedział. Ten pijak pokazał mi, że on też zasługuje na godne traktowanie, chociaż pogubił się w swoim życiu. Nauczył mnie miłości do tych gorszych, do tych co się stoczyli na dno...

Przypomina mi się sytuacja z tego roku. Szłam ulicą i z naprzeciwka zbliżał się pewien mężczyzna. Widziałam, że jest pod wpływem alkoholu i to w znaczącym stanie. Gdy był blisko mnie, nagle stracił orientację i upadł. Gdy go podnosiłam, widziałam jego smutne oczy, a tym samym ludzie patrzyli na mnie i dziwili się, co robię. Gdy nieznajomy w miarę utrzymywał się na nogach, powiedział do mnie: "Przepraszam za mój stan, dziękuję ci za pomoc.". Spojrzałam na ludzi, a oni na mnie i usłyszałam: "Po co go podnosiłaś? Przecież był pijany, nie zasłużył na to.". Nie mogłam uwierzyć, że ludzie są tak nieczuli. Chciałam odpowiedzieć: "Ten człowiek jest tak samo równy i ważny, jak każda tu obecna osoba.", ale postanowiłam jednak tego nie zrobić. Odeszłam w milczeniu...
Dlaczego traktujemy gorzej ludzi, którzy się pogubili? Dlaczego tak wielu z nas nie chce im pomóc, wyśmiewa? Być może kiedyś i my będziemy potrzebować pomocy, ale wtedy nie będzie przy nas nikogo, bo my nie potrafiliśmy zauważyć wcześniej drugiego człowieka w potrzebie...
wtorek, 2 sierpnia 2011
Pożegnanie...
Pomysł napisania dzisiejszej notki zrodził się po przeżyciu ostatnich dwóch dni, w których brałam udział w pogrzebach. Na obydwu Mszach Św. słyszałam: Jezus jest Drogą, Prawdą i Życiem. Tych osób nie ma tu na ziemi, ale są u Pana. Zastanawiałam się, jak to jest. Odchodzimy, niczego się nie spodziewając, zostawiamy wszystko i idziemy do Pana. A co jeśli w tym czasie żyliśmy tylko dla siebie, nie robiąc nic dla innych, nie czyniąc tych najdrobniejszych zadań. Jak się ostatnio dowiedziałam, wystarczy drobny
gest, a nie wielkie osiągnięcie. Każdego dnia można dawać świadectwo swojej wiary i będziemy rozliczani za te małe uczynki, a nie te ogromne...
Zastanawiałam się, dlaczego ludzie płaczą. Przecież dana osoba odchodzi do Ojca, przecież tam jest jej tak wspaniale. Czemu oni płaczą? Zastanawiałam się, ile osób byłoby na moim pogrzebie? 5, 10, 100? Przyszliby z obowiązku, czy może dlatego, że coś dla nich znaczyłam? Tak sobie w tym momencie pomyślałam, że jakby było moje pożegnanie to chciałabym, żeby ludzie przyszli tam uśmiechnięci, nie ze łzami w oczach - chyba że ze śmiechu. Żeby radowali się, że mogę spotkać się z Jezusem. A jeśli mieliby płakać albo przyjść z obowiązku, to niech tego nie robią. Jeśli moje życie mogłoby stać się świadectwem dla innych, to niech opowiadają o tym. Ale jeśli byłoby inaczej, niech o mnie zapomną. Nie wiem, czy zdołam uczynić to wszystko, co bym chciała. Nie wiem, czy moje życie będzie mogło stać się wzorem dla innych. Lecz jedno wiem na pewno, tylko ja, wyłącznie ja będę stać przed Jezusem i odpowiadać za swoje czyny.

Zastanawiałam się, dlaczego ludzie płaczą. Przecież dana osoba odchodzi do Ojca, przecież tam jest jej tak wspaniale. Czemu oni płaczą? Zastanawiałam się, ile osób byłoby na moim pogrzebie? 5, 10, 100? Przyszliby z obowiązku, czy może dlatego, że coś dla nich znaczyłam? Tak sobie w tym momencie pomyślałam, że jakby było moje pożegnanie to chciałabym, żeby ludzie przyszli tam uśmiechnięci, nie ze łzami w oczach - chyba że ze śmiechu. Żeby radowali się, że mogę spotkać się z Jezusem. A jeśli mieliby płakać albo przyjść z obowiązku, to niech tego nie robią. Jeśli moje życie mogłoby stać się świadectwem dla innych, to niech opowiadają o tym. Ale jeśli byłoby inaczej, niech o mnie zapomną. Nie wiem, czy zdołam uczynić to wszystko, co bym chciała. Nie wiem, czy moje życie będzie mogło stać się wzorem dla innych. Lecz jedno wiem na pewno, tylko ja, wyłącznie ja będę stać przed Jezusem i odpowiadać za swoje czyny.
poniedziałek, 1 sierpnia 2011
Bóg Cię kocha!

Pewnego lipcowego dnia dostałam SMSa od koleżanki z treścią trochę różniącą się od zwykłych wiadomości. Gdy spacerowała po jednej z ulic Świnoujścia zobaczyła coś na drzewie, wisiała tam pewna kartka, którą zamieszczam dzięki jej uprzejmości :)
Wiem jedno, te słowa są prawdziwe. Przekonałam się do nich niedawno i każdy powinien w nie uwierzyć!
Subskrybuj:
Posty (Atom)