wtorek, 6 grudnia 2011
Tylko odejść...
Każdy dzień, każda minuta... Jedna chwila to dla mnie cała wieczność. Nie potrafię już żyć, nie umiem walczyć. Poddałam się i nie umiem podnieść się... Ze mną już koniec... Nie ratujcie mnie, to nic nie da. Zostawcie, chcę być sama...
poniedziałek, 5 grudnia 2011
Ona...
Ona... Czy ona jest moją najlepszą przyjaciółką, najlepszą towarzyszką? Od ostatnich dni nie rozstaje się ze mną na krok. Wciąż jest przy mnie, czuwa i mówi: "W razie czego możesz skorzystać z mojej pomocy.". To żyletka...
Wczoraj tak bardzo chciałam to zrobić, pociąć się i ulżyć sobie. Wyciągnęłam jedną z opakowania i trzymałam w dłoni, zastanawiając się co dalej z nią uczynić. Przyłożyłam ją do żył, jednak coś tak bardzo mnie od tego ruchu odpychało... Odłożyłam ją do pudełka i przyglądałam się, jak w nim leży, następnie wsadziłam do torby i odrzuciłam tę formę pomocy. Wiele razy do niej wracałam, wciąż tak samo postępując. Udało się nie skorzystać z niej, chociaż tak bardzo w głębi duszy tego pragnęłam. Tylko raz przejechać ostrzem, by zapomnieć o całym bólu...
To ona, żyletka jest ze mną... Nie opuszcza, gdy mówię: odejdź. Wiem, że będzie mi towarzyszyć i wspierać... Tylko czy ja tego pragnę?
Wczoraj tak bardzo chciałam to zrobić, pociąć się i ulżyć sobie. Wyciągnęłam jedną z opakowania i trzymałam w dłoni, zastanawiając się co dalej z nią uczynić. Przyłożyłam ją do żył, jednak coś tak bardzo mnie od tego ruchu odpychało... Odłożyłam ją do pudełka i przyglądałam się, jak w nim leży, następnie wsadziłam do torby i odrzuciłam tę formę pomocy. Wiele razy do niej wracałam, wciąż tak samo postępując. Udało się nie skorzystać z niej, chociaż tak bardzo w głębi duszy tego pragnęłam. Tylko raz przejechać ostrzem, by zapomnieć o całym bólu...
To ona, żyletka jest ze mną... Nie opuszcza, gdy mówię: odejdź. Wiem, że będzie mi towarzyszyć i wspierać... Tylko czy ja tego pragnę?
czwartek, 1 grudnia 2011
Poddaję się...
Jak ciężko jest żyć... Nie chcę już tak dłużej, boję się, nie mam sił. Nie chcę już walczyć, nie potrafię. Codziennie myślę o tym samym, codziennie zastanawiam się co dalej, jedyne dla mnie rozwiązanie to zabicie się. Chciałabym mieć kogoś, tylko jedną osobę. Tak bardzo pragnę, by ktoś przytulił, zrozumiał, bym mogła z kimś porozmawiać. Nie mam nikogo, jestem sama... Sama, identycznie jak wtedy, gdy byłam chora. Czuję tą samą samotność, tęsknotę, odrzucenie. Dlaczego ci, którym wydawało mi się, że mogę wszystko powiedzieć, zostawiają w momencie, gdy potrzebuję pomocy, ich obecności? Codziennie jest to samo, ciągły płacz, w domu krzyki. Boję się każdego dnia, każdej chwili, bo nie wiem, czego się spodziewać, nie potrafię przewidzieć nawet samej siebie. Zastanawiam się, czy kiedyś to się skończy, czy moje życie się ułoży. Nieustannie w to wątpię, bo przecież nie zasługuję na dobry los. Nie mogę cieszyć się tak jak inni, bo doświadczenie choroby wciąż idzie za mną, każdego dnia. Jest tylko jedno wyjście: popełnić samobójstwo... Nikt i tak nie zauważy, nikomu i tak nie jestem potrzebna. Chcę umrzeć! Pragnę tylko umrzeć, przecież to tak niewiele. Czy tak dużo wymagam od Boga? Czy nie może mnie stąd zabrać? Jezu, chcę umrzeć! Może, by tak Ci pomóc? W mojej głowie jest tylko jedna myśl: odebrać sobie życie, te głupie życie...
poniedziałek, 14 listopada 2011
List do Jezusa...
Jezu!
Przepraszam, że tak długo nie odpowiadałam, a gdy już to robiłam, poświęcałam Ci mało czasu... Co u Ciebie? U mnie tyle się dzieje... Nie umiem zrozumieć, dlaczego to wszystko mi się przydarza... Wiem, Ty to zaplanowałeś i wiesz najlepiej, czego potrzebuję. Ale ja nie potrafię się w tym odnaleźć, nie umiem żyć wśród ludzi, którzy wciąż mnie ranią. Przepraszam Jezu, ale ja nie mam sił. Nie chcę walczyć, bo nie widzę sensu. Boję się, że Cię tym ranię, bo chciałeś dla mnie jak najlepiej. Tyle razy próbowałam od nowa i znowu nie wyszło, po raz kolejny się poddaję. Dlaczego tyle razy powstrzymywałeś mnie od tego jednego kroku? Dlaczego? Przecież tak byłoby lepiej, łatwiej... Boję się Jezu każdego dnia, że nie dam rady, że mnie nie uratujesz... Nie wiem, co robić. Nie potrafię już płakać i nie umiem się śmiać. Czy widzisz jeszcze dla mnie jakieś rozwiązanie? Czy dajesz jakąś szansę? Proszę Cię, daj mi jakiś znak, daj nadzieję, cokolwiek...
Przepraszam Cię, Ojcze.
Twoja córka
Przepraszam, że tak długo nie odpowiadałam, a gdy już to robiłam, poświęcałam Ci mało czasu... Co u Ciebie? U mnie tyle się dzieje... Nie umiem zrozumieć, dlaczego to wszystko mi się przydarza... Wiem, Ty to zaplanowałeś i wiesz najlepiej, czego potrzebuję. Ale ja nie potrafię się w tym odnaleźć, nie umiem żyć wśród ludzi, którzy wciąż mnie ranią. Przepraszam Jezu, ale ja nie mam sił. Nie chcę walczyć, bo nie widzę sensu. Boję się, że Cię tym ranię, bo chciałeś dla mnie jak najlepiej. Tyle razy próbowałam od nowa i znowu nie wyszło, po raz kolejny się poddaję. Dlaczego tyle razy powstrzymywałeś mnie od tego jednego kroku? Dlaczego? Przecież tak byłoby lepiej, łatwiej... Boję się Jezu każdego dnia, że nie dam rady, że mnie nie uratujesz... Nie wiem, co robić. Nie potrafię już płakać i nie umiem się śmiać. Czy widzisz jeszcze dla mnie jakieś rozwiązanie? Czy dajesz jakąś szansę? Proszę Cię, daj mi jakiś znak, daj nadzieję, cokolwiek...
Przepraszam Cię, Ojcze.
Twoja córka
wtorek, 1 listopada 2011
czwartek, 20 października 2011
Co widzisz?
Co widzi człowiek, gdy przygląda się moim oczom? Smutek czy radość? Ja wolę w nie nawet nie patrzeć...
poniedziałek, 17 października 2011
Powrót...
Chciałam Wam napisać, że powracam do pisania. Na jak długo, zobaczymy... Piszę ten tekst zupełnie spontanicznie, więc pewnie znajdzie się w nim dziesięć różnych tematów jednocześnie :) Cieszę się, że znowu mogę zamieścić jakąś notkę, podzielić się swoim życiem. Podczas mojej nieobecności na blogu, wiele się działo. Dużo zła, ale też i dobro. Próbuję na nowo odkrywać siebie, co niestety nie jest proste. Nie umiem nadal zrozumieć bliskich osób, którzy krzyczą na mnie, bo jadę do szpitala, by odwiedzić swoich pacjentów. Nie potrafię pojąć, dlaczego znajomi kazali mi wybierać pomiędzy nimi a wolontariatem. Ale skoro oczekiwali ode mnie wyboru, dokonałam go, stawiając na wolontariat. Nie jest łatwo posługiwać wśród chorych ludzi, którzy wciąż umierają, którzy wciąż się żegnają, bo nie mają siły walczyć. W tym czasie musiałam się pogodzić ze śmiercią wielu pacjentów i to było dla mnie bardzo trudne, chyba nawet zbyt trudne. Od jakiegoś czasu noszę w sobie myśl: "Czy nie pomagać gdzieś jeszcze? Czy nie zrezygnować z przychodzenia do pacjentów, na rzecz innego działania? A może połączyć ze sobą różne formy pomocy?". Wciąż to za mną chodzi, nieustannie się zastanawiam. Z jednej strony chciałabym działać gdzieś jeszcze, ale z drugiej obawiam się, że nie dam rady. Chorzy są dla mnie całym światem, w pewnym okresie byli podporą, i dzięki nim nie popełniłam żadnego głupstwa. Nie chcę z tego rezygnować, ale tak bardzo pragnę posługiwać wśród ludzi niesłyszących, marzę by nauczyć się języka migowego. Nie mam pojęcia, skąd to wszystko się we mnie wzięło, skąd to pragnienie. Nie wiem czemu, ale nagle chcę działać wśród odrzuconych, tak bardzo w życiu poranionych. Pewnie jeszcze nie będę mogła, bo jestem zbyt młoda i nie mam wystarczającego doświadczenia, ale w moim sercu zrodziła się myśl: "Jak pomagać innym? Co mogę dla nich zrobić?". Wiecie, ciężko mi wybierać, bo zdaję sobie sprawę, że żadna z tych decyzji nie będzie zaakceptowana przez rodziców, że cokolwiek by się stało, będę z tym wszystkim sama. Nie wiem, co robić, ale próbuję powierzyć to Jezusowi, by mi doradził, pomógł... Nie poradzę się znajomych, bo już ich nie mam, po raz kolejny ich straciłam. Nie wiem, co robię źle, że wciąż odchodzą, nie rozumiem dlaczego tak się dzieje. Boję się, że kiedyś zostanę zupełnie sama, bo nie zostanę zaakceptowana przez to co robię, skoro teraz już tak jest. Naprawdę się boję...
czwartek, 6 października 2011
środa, 21 września 2011
Smutno...
Smutno mi, bo nie potrafię zrozumieć zachowania innych. Nie umiem pojąć, czemu robią to celowo w mojej obecności. A ja nie potrafię zareagować, nie robię nic, by to zmienić. Nie umiem śmiać się razem z nimi, ale też nie powiem: "Przestańcie". Boję się, że będzie jeszcze gorzej, że znowu wyśmieją...Tak bardzo bym chciała, żeby to się zmieniło, ale nie wiem, co powinnam uczynić...
czwartek, 15 września 2011
Sto lat :)
Pięknie jest mówić wiele słów, ale tutaj ich dużo nie będzie. Dzisiaj będzie krótko i na temat. W dniu urodzin wyjątkowej dla mnie osoby, zamieszczam na bloga życzenia, by inni czytelnicy mogli się podłączyć lub pomodlić się w intencji tego człowieka...
Nie powiem Ci tego osobiście,
Bo jesteś zbyt daleko.
Nie napiszę pięknie,
Bo nie potrafię.
Ale z serca życzę Ci
Wielkiej miłości i wytrwałości.
Krocz drogą, którą wybrałeś
I bądź na niej szczęśliwy.
- Twoja Siostra :)
Nie powiem Ci tego osobiście,
Bo jesteś zbyt daleko.
Nie napiszę pięknie,
Bo nie potrafię.
Ale z serca życzę Ci
Wielkiej miłości i wytrwałości.
Krocz drogą, którą wybrałeś
I bądź na niej szczęśliwy.
- Twoja Siostra :)
czwartek, 1 września 2011
[*]
Proszę Was o modlitwę za Weronikę, która przeżyła niespełna 17 lat. Chodziła ze mną do klasy, niestety już się z nią w szkole nie zobaczymy. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Ale staram się wierzyć, że taka była wola Jezusa... Otoczcie także swoją modlitwą jej najbliższych, a także moją klasę. Teraz każdy z nas musi pogodzić się z jej śmiercią...
środa, 31 sierpnia 2011
Odbierając sobie życie...
Liczba młodych osób, które popełniły samobójstwo z roku na rok rośnie. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego młodzież decyduje się na taki krok, co nimi kieruje w chwili sięgania po coś pomagającego umrzeć? Z własnego doświadczenia wiem, że człowiek wtedy gubi się we wszystkim, ma jakiś problem i nie umie sobie z nim poradzić, a że nikogo obok nie ma, dla niego to najprostsze wyjście. Gdy w trudnym momencie brakowało mi bliskiej osoby, kogokolwiek nic nie miało sensu. Nie potrafiłam poradzić sobie z sytuacją, która mi się przydarzyła i najłatwiejszym rozwiązaniem było skończenie ze sobą. Teraz wiem, że to był wielki błąd. Jednak moje życie zostało ocalone, ale niestety nie wszyscy mają takie szczęście. Gdy wracam do tamtego czasu, pamiętam wielkie osamotnienie, brak osoby, która mogłaby mi pomóc. Ale wydaje mi się, że wielu młodych ma tych osób nawet zbyt dużo, mogą czuć się trochę przytłoczeni obecnością ich wszystkich. Myślę, że w momencie gdy chcemy ze sobą skończyć i każdy wokół nas powtarza, byśmy tego nie robili, my to uczynimy specjalnie. Najlepiej gdy będzie z nami jedna, może dwie zaufane osoby. Ktoś kto z nami przetrwa ten najgorszy czas. Wciąż jest pewnie pytanie: Dlaczego od razu się zabijać? Nie wiem, nie umiem na nie odpowiedzieć, chociaż sama przez to przechodziłam. To jest jakiś impuls, chęć odejścia od sytuacji, która nas przerasta. Wtedy nie interesowało mnie to, co będą czuli moi rodzice, znajomi. Wciąż powtarzałam sobie: Tak będzie lepiej. Teraz wiem, że pewnie to lepiej nigdy by nie nastąpiło. Zrozumiałam, że życie jest wielkim darem, który może odebrać wyłącznie Jezus...
Jeśli znacie kogoś, kto chce popełnić samobójstwo, bądźcie przy nim. Wierzcie, to naprawdę ważne. Ta osoba, sama nie poradzi sobie z daną jej sytuacją. A Wasza obecność może wiele jej dać, chociaż nie będzie oto prosić, a nawet Was wyrzuci, jednak Wy nadal przy niej czuwajcie. Czasem drobne gesty skierowane do tego człowieka mogą być czymś nieocenionym. Nie bójcie się przytulić, powiedzieć: "Jestem z Tobą.", bo to wszystko pomaga podnieść się z tak wielkiego upadku. Gdy ktoś jest z nami, gdy się cierpi, dużo łatwiej przez to przejść...
Jeśli znacie kogoś, kto chce popełnić samobójstwo, bądźcie przy nim. Wierzcie, to naprawdę ważne. Ta osoba, sama nie poradzi sobie z daną jej sytuacją. A Wasza obecność może wiele jej dać, chociaż nie będzie oto prosić, a nawet Was wyrzuci, jednak Wy nadal przy niej czuwajcie. Czasem drobne gesty skierowane do tego człowieka mogą być czymś nieocenionym. Nie bójcie się przytulić, powiedzieć: "Jestem z Tobą.", bo to wszystko pomaga podnieść się z tak wielkiego upadku. Gdy ktoś jest z nami, gdy się cierpi, dużo łatwiej przez to przejść...
poniedziałek, 29 sierpnia 2011
Wypoczynek...
Wakacje dobiegają końca, dwumiesięczna przerwa minęła tak szybko jak jeden dzień. Pamiętam notkę, w której napisałam, że chciałabym w tym czasie nie zapomnieć o Jezusie. Zastanawiam się, czy udało mi się to wykonać, co osiągnęłam w te wakacje. A Ty, drogi Czytelniku pamiętałeś o modlitwie, Mszy Świętej? Ja właściwie toczyłam ze sobą walki od pierwszego wolnego dnia. Upadłam i nie potrafiłam się podnieść, nie wiedziałam jak mam sobie pomóc. Gdy poszłam do jednego Księdza, On mi wytłumaczył i dzięki Niemu wiele zrozumiałam. Później nadszedł pierwszy piątek miesiąca i ja postanowiłam wszystko zacząć od nowa, zapomnieć o przeszłości. Wydawało mi się to takie proste, chociaż Ksiądz ostrzegał, że nie będzie łatwo. Przez kilka dni było wspaniale, lecz później wszystko powróciło i znowu upadłam, po raz drugi w tak krótkim czasie. Niedługo po tym odbył się Festiwal Życia w Kodniu, to czego tam doświadczyłam, podniosło mnie tak bardzo, że leżącego na ziemi człowieka stałam się fruwającym ze szczęścia motylem. Nie poznawałam samej siebie, bo byłam taka radosna. Trwało to trochę czasu, dopóki w moim domu wszystko się nie popsuło. Wróciły stare wspomnienia, bóle, cierpienia. I upadłam, po raz trzeci. A ten upadek bolał, tak bardzo że nie umiałam się podnieść, bo to dotyczyło czegoś tak dla mnie ważnego w życiu, czegoś co tak bardzo pragnęłam, że prawie nic nie dodawało mi siły do zmian. Aż pewnego dnia udało mi się zebrać w sobie, dzięki pomocy jednej osoby (Dziękuję!) i poszłam do swojego Księdza. Tego dnia była straszna ulewa, ale ja powiedziałam do siebie: "Albo teraz albo nigdy" i wyszłam z domu. Gdy umówiłam się z Księdzem na następny dzień, czułam się lepiej, jednak ból bardzo doskwierał. Poszłam do Niego w wielkim lęku, ale jak zwykle nie było czego się obawiać. Doświadczyłam u Niego czegoś niezwykłego, co dodało mi sił i znowu mogę chodzić z podniesioną głową. Ale nie udałoby się tego dokonać, gdyby nie towarzyszył mi Jezus, gdyby nie posługiwał się tymi wszystkimi osobami, które spotkałam w ciągu dwóch miesięcy. Wiem, że pomimo tych upadków, to były piękne wakacje, bo przybliżyły mnie do Boga. Dziękuję Wam, którzy stajecie na mojej drodze i zatrzymujecie się, chociaż oto nie proszę.
niedziela, 28 sierpnia 2011
Wolontariat
W tym roku obchodzony jest Europejski Rok Wolontariatu, zatem postanowiłam napisać coś na ten temat, skoro sama działam w fundacji. Wiele osób myśli, że działając w wolontariacie trzeba dawać tylko od siebie i nic nie dostaje się w zamian. To nie jest prawda. Gdy od 9 miesięcy chodzę do szpitala, otrzymuję od pacjentów tyle miłości i ich zaufania do mnie, że sama czasem nie wiem, czy potrafię im podarować tyle szczęścia od siebie. Nie mam za to żadnych dóbr materialnych, to się zgadza. Ale moje wynagrodzenie nie jest liczone w żadnych monetach i banknotach, jest zapisane w sercu. Gdy widzę uśmiech chorego pomimo cierpienia, gdy słyszę dobre słowo - to jest największa nagroda. Wiecie, na drodze pomagania innym można poznać siebie, zmienić częściowo swoje życie. Często można bardzo wiele zyskać, a prawie nic od siebie nie dać. Mottem wszystkich wolontariuszy jest zdanie: "Człowiek ma tyle z życia, ile potrafi dać innym.". Jednak właściwie to nie ono wypełnia wszystkie moje działania. Kiedyś będąc na dyżurze, jeden pacjent patrzył z podziwem na początki mojej posługi, bo wtedy miałam 16 lat i wydawało mu się, że tak młodzi ludzie muszą strasznie się poświęcać, przychodząc na oddział, bo przecież mają tyle różnych ciekawszych zajęć. Dokładnie pamiętam, że odpowiedziałam mu tymi słowami: "Wie pan, to dla mnie wielkie szczęście, że mogę tu być, wielkie wyróżnienie, że mogę z panem teraz rozmawiać.". Mężczyzna trochę się zdziwił i powiedział, że chce mi przekazać motto, które chciałby, żeby towarzyszyło mi przez resztę życia i wie, że już je wypełniam. Brzmi ono tak: "Człowiek tyle jest wart, ile może zrobić dla drugiego człowieka, jeśli ten potrzebuje pomocy.". Niestety parę godzin później, ten mężczyzna zmarł...
Chcę Wam powiedzieć, że wejście na ścieżki wolontariatu jest czymś niezwykłym. Nie musi to być szpital. Gdy miałam 13 lat, pierwszy raz i jak na razie jedyny pojechałam do domu dziecka. Chociaż sama byłam wtedy właściwie dzieckiem, zobaczyłam, że osoby tam przebywające potrzebują miłości, zaakceptowania, zabawy. Spędziłam z nimi parę godzin, huśtając się, grając w piłkę, a one tak bardzo się cieszyły, że ktoś je odwiedził. To było piękne doświadczenie...
Może kiedyś wpadła Wam myśl wstąpienia do jakiegoś stowarzyszenia i ją zaniechaliśmy. Może warto do niej powrócić? Nie ważne, czy masz 15 czy 50 lat. Wolontariat jest dla wszystkich! Jego rodzajów jest naprawdę dużo, więc każdy może znaleźć coś dla siebie. W tym wszystkim trzeba jednak pamiętać, że nie dostaje się za to wynagrodzenia materialnego, ale za to wielkie wsparcie od Jezusa i możliwość zobaczenia błysku w oku innego człowieka.
Chcę Wam powiedzieć, że wejście na ścieżki wolontariatu jest czymś niezwykłym. Nie musi to być szpital. Gdy miałam 13 lat, pierwszy raz i jak na razie jedyny pojechałam do domu dziecka. Chociaż sama byłam wtedy właściwie dzieckiem, zobaczyłam, że osoby tam przebywające potrzebują miłości, zaakceptowania, zabawy. Spędziłam z nimi parę godzin, huśtając się, grając w piłkę, a one tak bardzo się cieszyły, że ktoś je odwiedził. To było piękne doświadczenie...
Może kiedyś wpadła Wam myśl wstąpienia do jakiegoś stowarzyszenia i ją zaniechaliśmy. Może warto do niej powrócić? Nie ważne, czy masz 15 czy 50 lat. Wolontariat jest dla wszystkich! Jego rodzajów jest naprawdę dużo, więc każdy może znaleźć coś dla siebie. W tym wszystkim trzeba jednak pamiętać, że nie dostaje się za to wynagrodzenia materialnego, ale za to wielkie wsparcie od Jezusa i możliwość zobaczenia błysku w oku innego człowieka.
sobota, 20 sierpnia 2011
Ponownie...
Przykro mi to pisać, ale ponownie zawieszam bloga. Nie wiem, na ile. Może na dzień, może na dwa, a może na dłużej. Muszę wszystko sobie poukładać i przemyśleć...
piątek, 19 sierpnia 2011
Wspólnota...
Żyjemy w różnych wspólnotach - szkolnych, rodzinnych, poszczególnych miast. Nie w każdej można się jednak łatwo odnaleźć. Trzeba trafić na odpowiednich ludzi, na kogoś kto do nas w jakiś sposób trafia. Ale takie osoby bardzo trudno jest znaleźć, co widzę po samej sobie. W szkole widzę jak moi rówieśnicy i ja znacznie się od siebie różnimy, że właściwie nie mam o czym z nimi rozmawiać. W domu jest chyba jeszcze gorzej, tak naprawdę nie znam własnych rodziców, a oni nie znają mnie. Gdy byłam w Kodniu zobaczyłam tam wspólnoty młodzieży, które przyznają się do Jezusa. Pierwszą myśl, która wtedy przyszła mi do głowy była: "Ci ludzie są zupełnie inni niż tych, których ja znam.". Bardzo mi to zaimponowało, ta otwartość, miłość. Jechałam tam ze strachem, że się nie dogadamy, że będzie źle. Wróciłam szczęśliwa, że poznałam tak wspaniałe osoby...
Pierwszy raz, w którym pomyślałam o dołączeniu do jakiejś wspólnoty był w 2003r, to było zaraz po mojej Pierwszej Komunii Świętej, więc miałam 9 lat. Gdybym wtedy posłuchała tego głosu, teraz może miałabym kontakt z ludźmi, którzy chcą być blisko Jezusa. Niestety w tamtym czasie odepchnęłam tę myśl i próbowałam zapomnieć o tym, co wpadło mi do głowy. Później w 2010r. motyw wstąpienia do wspólnoty powrócił, spytałam rodziców o pozwolenie i wtedy odpowiedzieli mi: "Nie zgadzamy się. Nie zmarnujesz sobie tak życia.". Było mi bardzo przykro, jednak musiałam pogodzić się z ich decyzją. Jednak wciąż mi czegoś brakowało, żyłam w samotności, a pragnęłam czegoś więcej, czegoś lepszego. Może niedługo uda mi się gdzieś dołączyć, zostało mi jeszcze parę miesięcy do pełnoletności, wtedy możliwe że zawitam w nowej grupie. Może tak miało być? Może miałam dojrzeć do tego aż 9 lat, by lepiej się w tym odnaleźć...
Wspólnota na pewno jest miejscem, w którym szukamy samych siebie. Przebywamy tam z ludźmi, którzy są podobni. Myślę, że warto do jakiejś dołączyć, dla poznania siebie, dla zbliżenia się do Jezusa. Sądzę, że takie spotkania nie są straconą chwilą, a wręcz przeciwnie pięknym czasem. Więc może i Ty dołączyć do tych ludzi?
Pierwszy raz, w którym pomyślałam o dołączeniu do jakiejś wspólnoty był w 2003r, to było zaraz po mojej Pierwszej Komunii Świętej, więc miałam 9 lat. Gdybym wtedy posłuchała tego głosu, teraz może miałabym kontakt z ludźmi, którzy chcą być blisko Jezusa. Niestety w tamtym czasie odepchnęłam tę myśl i próbowałam zapomnieć o tym, co wpadło mi do głowy. Później w 2010r. motyw wstąpienia do wspólnoty powrócił, spytałam rodziców o pozwolenie i wtedy odpowiedzieli mi: "Nie zgadzamy się. Nie zmarnujesz sobie tak życia.". Było mi bardzo przykro, jednak musiałam pogodzić się z ich decyzją. Jednak wciąż mi czegoś brakowało, żyłam w samotności, a pragnęłam czegoś więcej, czegoś lepszego. Może niedługo uda mi się gdzieś dołączyć, zostało mi jeszcze parę miesięcy do pełnoletności, wtedy możliwe że zawitam w nowej grupie. Może tak miało być? Może miałam dojrzeć do tego aż 9 lat, by lepiej się w tym odnaleźć...
Wspólnota na pewno jest miejscem, w którym szukamy samych siebie. Przebywamy tam z ludźmi, którzy są podobni. Myślę, że warto do jakiejś dołączyć, dla poznania siebie, dla zbliżenia się do Jezusa. Sądzę, że takie spotkania nie są straconą chwilą, a wręcz przeciwnie pięknym czasem. Więc może i Ty dołączyć do tych ludzi?
środa, 17 sierpnia 2011
Czuwaj...
Pomysł zrealizowania tego tematu zrodził się we mnie, gdy dzisiaj gotowałam i wykipiał mi makaron, a następnie mleko. Stwierdziłam, mogę napisać o tym na blogu. Wielu z nas wszystkiego dogląda, sprawdza, by wyszło tak jak zaplanowali. Rzeczywiście też tak robiłam, patrzyłam, patrzyłam i tak się wczułam w tę rolę, że nie zauważyłam momentu, gdy trzeba było reagować. Często tak czynimy. Stoimy na straży i przegapiamy wiele chwil, by pomóc starszej pani czy dostrzec uśmiech drugiej osoby. Jesteśmy tak bardzo skupieni na tym, czego pilnujemy, że odłączamy się od świata. Bardzo dobrze to znam. Zawsze miałam ułożony grafik, plan dnia co do minuty. Wszędzie był tylko pośpiech i pośpiech. Faktycznie wiele mnie omijało. Byłam skoncentrowana na tym co jest tu i teraz, jednak zobaczyłam, że nie przynosi to dobrych rezultatów. Zobaczyłam, że przegapiam mnóstwo osób, by im pomóc, bo przecież nie mam czasu czy mi się spieszy. Nikt na tym nie korzystał, a wręcz przeciwnie...
Pamiętam, gdy często wyczekiwałam odpowiedni moment, bo w końcu kiedyś nadejdzie. Siedziałam i czekałam, czekałam i siedziałam, a ta chwila nie przychodziła. Gdy się spostrzegłam, było już za późno. Przeważnie ludzie myślą, że gdy będą czuwać, doczekają się czegoś, ale w większości wypadków dzieje się inaczej, bo potrafią zasnąć ze zmęczenia.
Gdy byłam jeszcze małym dzieckiem i podczas niedzielnej Eucharystii siedziałam w ławce, czekałam na przemianę chleba i wina. Tak bardzo pragnęłam zobaczyć tego momentu, tak bardzo skupiałam się, że nigdy go nie dostrzegałam, bo źle patrzyłam. Wtedy myślałam: "Jak nagle znalazły się ciało i krew Chrystusa?". Teraz wiem, że potrzeba do tego nie tylko oczu, ale także wiary. Podczas "Białego Tygodnia" przyrzekałam, że nie będę pić alkoholu do 18 lat. Po zakończeniu jakiejś ważniejszej uroczystości rodzice powiedzieli: "Właśnie złamałaś przyrzeczenie, bo skosztowałaś wina.". Spojrzałam na nich i pomyślałam: "Przecież to była krew Chrystusa.". Ale później zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy rzeczywiście mam rację. Nie chciałam pytać nikogo, bo jeszcze wyszłabym na głupca. Teraz już wiem, że chcąc zobaczyć moment przeistoczenia, trzeba otworzyć najpierw swoje serce.
Czuwajcie i pilnujcie. Nie zapominajcie jednak, żeby skupić się na tym tylko w takim stopniu, na ile wymaga tego sytuacja. Jeśli będziemy chcieć za bardzo czegoś strzec, możemy źle na tym wyjść, bo przegapimy moment, w którym się to wydarzy...
Pamiętam, gdy często wyczekiwałam odpowiedni moment, bo w końcu kiedyś nadejdzie. Siedziałam i czekałam, czekałam i siedziałam, a ta chwila nie przychodziła. Gdy się spostrzegłam, było już za późno. Przeważnie ludzie myślą, że gdy będą czuwać, doczekają się czegoś, ale w większości wypadków dzieje się inaczej, bo potrafią zasnąć ze zmęczenia.
Gdy byłam jeszcze małym dzieckiem i podczas niedzielnej Eucharystii siedziałam w ławce, czekałam na przemianę chleba i wina. Tak bardzo pragnęłam zobaczyć tego momentu, tak bardzo skupiałam się, że nigdy go nie dostrzegałam, bo źle patrzyłam. Wtedy myślałam: "Jak nagle znalazły się ciało i krew Chrystusa?". Teraz wiem, że potrzeba do tego nie tylko oczu, ale także wiary. Podczas "Białego Tygodnia" przyrzekałam, że nie będę pić alkoholu do 18 lat. Po zakończeniu jakiejś ważniejszej uroczystości rodzice powiedzieli: "Właśnie złamałaś przyrzeczenie, bo skosztowałaś wina.". Spojrzałam na nich i pomyślałam: "Przecież to była krew Chrystusa.". Ale później zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy rzeczywiście mam rację. Nie chciałam pytać nikogo, bo jeszcze wyszłabym na głupca. Teraz już wiem, że chcąc zobaczyć moment przeistoczenia, trzeba otworzyć najpierw swoje serce.
Czuwajcie i pilnujcie. Nie zapominajcie jednak, żeby skupić się na tym tylko w takim stopniu, na ile wymaga tego sytuacja. Jeśli będziemy chcieć za bardzo czegoś strzec, możemy źle na tym wyjść, bo przegapimy moment, w którym się to wydarzy...
wtorek, 16 sierpnia 2011
Kochaj...
Co właściwie znaczy: kochać? Tak wielu ludzi bezmyślnie wyrzuca to słowo z siebie i staje się ono puste. Mówiąc: "Kocham pizzę, kawę.", sprawiamy, że wyraz ten traci na swoim znaczeniu. Dla mnie przeznaczone jest ono do czegoś wielkiego, to tej największej miłości. Mogę powiedzieć: "Kocham Cię, mamo czy tato.". Ale jak można kochać ciastko z kremem? Można je co najwyżej chętnie jeść...
Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, jak trudno jest miłować osobę, która robi nam krzywdę, przez którą cierpimy? Ja o tym myślę cały czas... To nie takie proste, jak niektórym się może wydawać. Codziennie próbuję to czynić i wierzcie mi lub nie, ale nie zawsze mi wychodzi. Tymi osobami są moi rodzice. Bardzo ich szanuję i właściwie mogę powiedzieć, że ich kochać, ale nie mówię tego z całkowitym przekonaniem, bo gdzieś czuję tę przepaść między nami. Gdyby im się coś stało, wiem, że by mnie to bardzo bolało, że bardzo by mi ich brakowało. Ale no właśnie, jest we mnie to ale, że teraz mnie nie rozumieją, że nie mogę im zaufać. Nieustannie powtarzam sobie: "Kochaj rodziców, ich nie wybierasz, ich dostajesz i chcesz czy nie, ale musisz pogodzić się z tym prezentem.". Bardzo cenię to, że nauczyli mnie podstawowych czynności i byli ze mną w najmłodszych latach. Ale nie istnieli potem, nie mówili kim jest Jezus, nie opowiadali o zaufaniu, wzajemnej miłości, zrozumieniu. Nie nauczyli mnie kochać oczami Jezusa...
W swoich zapiskach mam punkt brzmiący tak: "Nie pokochasz świata, jeśli nie pokochasz siebie.". Teraz widzę, jakie to ważne. Nienawidząc siebie, nie dajemy miłości drugiemu człowiekowi, bo przecież nie mamy skąd jej brać. Nieświadomie dajemy to co złe innym. Nie mówię tutaj o przesadnym uczuciu do siebie, bo to nie jest właściwe. Trzeba cenić siebie, ale też i drugą osobę.
Słowo "kocham" jest bardzo piękne, gdy jest wypowiadane prosto z serca, gdy mówimy to osobie, która wiele dla nas znaczy. Wypowiadajcie je często do ludzi, którzy są dla was ważni. Wierzcie mi, to czasem bardzo pomaga komuś, kto czuje się strasznie samotny i myśli, że już na zawsze zostanie sam...
Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, jak trudno jest miłować osobę, która robi nam krzywdę, przez którą cierpimy? Ja o tym myślę cały czas... To nie takie proste, jak niektórym się może wydawać. Codziennie próbuję to czynić i wierzcie mi lub nie, ale nie zawsze mi wychodzi. Tymi osobami są moi rodzice. Bardzo ich szanuję i właściwie mogę powiedzieć, że ich kochać, ale nie mówię tego z całkowitym przekonaniem, bo gdzieś czuję tę przepaść między nami. Gdyby im się coś stało, wiem, że by mnie to bardzo bolało, że bardzo by mi ich brakowało. Ale no właśnie, jest we mnie to ale, że teraz mnie nie rozumieją, że nie mogę im zaufać. Nieustannie powtarzam sobie: "Kochaj rodziców, ich nie wybierasz, ich dostajesz i chcesz czy nie, ale musisz pogodzić się z tym prezentem.". Bardzo cenię to, że nauczyli mnie podstawowych czynności i byli ze mną w najmłodszych latach. Ale nie istnieli potem, nie mówili kim jest Jezus, nie opowiadali o zaufaniu, wzajemnej miłości, zrozumieniu. Nie nauczyli mnie kochać oczami Jezusa...
W swoich zapiskach mam punkt brzmiący tak: "Nie pokochasz świata, jeśli nie pokochasz siebie.". Teraz widzę, jakie to ważne. Nienawidząc siebie, nie dajemy miłości drugiemu człowiekowi, bo przecież nie mamy skąd jej brać. Nieświadomie dajemy to co złe innym. Nie mówię tutaj o przesadnym uczuciu do siebie, bo to nie jest właściwe. Trzeba cenić siebie, ale też i drugą osobę.
Słowo "kocham" jest bardzo piękne, gdy jest wypowiadane prosto z serca, gdy mówimy to osobie, która wiele dla nas znaczy. Wypowiadajcie je często do ludzi, którzy są dla was ważni. Wierzcie mi, to czasem bardzo pomaga komuś, kto czuje się strasznie samotny i myśli, że już na zawsze zostanie sam...
poniedziałek, 15 sierpnia 2011
Miłość...
Jest wiele rodzajów miłości: rodzicielska, między rodzeństwem, przyjacielska. Każda znaczy co innego, każdej pragniemy. Na samym początku naszego życia najważniejsza jest ta od rodziców. To dzięki nim kształtuje się nasza osobowość, to im zawdzięczamy postawione pierwsze kroki. Dziecko potrzebuje, by mama lub tata przytulili je, powiedzieli: "Kocham Cię, córeczko (synku)" - czego ja właściwie nigdy nie słyszałam. Mnie rodzice przytulili ostatnim razem może 5 czy 6 lat temu, w każdym razie było to tak dawno, że już zupełnie nie pamiętam jak wtedy można się czuć. To oni nie dają nam zapałek czy ostrych narzędzi, by nic nam się nie stało. Niestety często zapominają, że same rozkazy i nakazy, brak zaufania - to nie sprowadza się do niczego dobrego. W tym wszystkim potrzeba rozmowy, ale tak ważne są gesty, bo możemy długo rozmawiać, ale naprawdę nigdy nie poczuć, że ktoś jest blisko. U mnie też tak jest, chociaż właściwie to kiedyś prowadziliśmy ze sobą dialogi, teraz tata mówi monolog sam do siebie, ciągle wyrzucając mi, że czegoś nie uczyniłam lub to co robię, jest złe. Ja właściwie nigdy nie doświadczyłam miłości rodziców. Szkoda, bo tak bardzo tego pragnę...
Ktoś bardzo mi bliski napisał ostatnio: "Nie zapominaj, że jest wielu innych ludzi, którzy cię tak bardzo kochają i dla których jesteś ważna.". Staram sobie to przetłumaczyć, ale to nie takie proste, bo ja pragnę tej miłości rodzicielskiej. Ja tak bardzo chcę, żeby oni przy mnie byli, żeby przytulili, żeby powiedzieli dobre słowo. Wiem, że nie można mieć wszystko i powinno mi wystarczyć to co mam, to że innym na mnie zależy. Ale to niestety nie takie proste. Ale muszę to wreszcie zrozumieć... Dziękuję tym osobom, które sprawiają, że dla nich warto żyć!
Ktoś bardzo mi bliski napisał ostatnio: "Nie zapominaj, że jest wielu innych ludzi, którzy cię tak bardzo kochają i dla których jesteś ważna.". Staram sobie to przetłumaczyć, ale to nie takie proste, bo ja pragnę tej miłości rodzicielskiej. Ja tak bardzo chcę, żeby oni przy mnie byli, żeby przytulili, żeby powiedzieli dobre słowo. Wiem, że nie można mieć wszystko i powinno mi wystarczyć to co mam, to że innym na mnie zależy. Ale to niestety nie takie proste. Ale muszę to wreszcie zrozumieć... Dziękuję tym osobom, które sprawiają, że dla nich warto żyć!
niedziela, 14 sierpnia 2011
środa, 10 sierpnia 2011
Nie trać nadziei...
Nie trać nadziei! To właśnie chcę Ci dzisiaj przekazać drogi Czytelniku. Opowiem Ci pewną historię, którą może już znasz, a może nie.
Żyłam jak każdy nastolatek, może trochę więcej przeszłam niż on. W końcu miałam już dwie operacje za sobą. Jedna dosyć poważna, druga trochę mniej. Trochę innych spraw na głowie związanych z rodziną. Nadszedł taki dzień jak dzisiejszy, było to dokładnie 10 sierpnia 2009 roku. Miałam umówioną wizytę do lekarza, poszłam na nią jako 15-latka sama, rodzice nie mieli wtedy czasu. Weszłam do gabinetu, poznałam wyniki badań i okazało się, że jestem chora. To był nowotwór, początkowa faza. Gdy to usłyszałam, nie wiedziałam, co robić. Wychodziłam z pokoju lekarskiego ze łzami w oczach i od razu skierowałam się do szpitalnej kaplicy. Uklęknęłam, powiedziałam: "Boże, czemu mi to robisz" i od razu wyszłam. Powrotną drogę szłam na pieszo, nie chciałam wracać do domu. Szłam głównie lasem i pragnęłam, by coś mi się w nim stało. Niestety nie wyszło... Wróciłam do domu, w którym nikogo nie było. Zaczęłam się zastanawiać, jak powiedzieć o chorobie rodzicom. Postanowiłam zostawić wyniki na stole i wyszłam, ponownie na samotny spacer. Wróciłam po jakimś czasie, spytałam mamy: "Widzieliście?". Ona odparła: "Tak.". Odpowiedziała jakimś spokojnym głosem, jak nigdy. Zapytałam wtedy: "I co teraz będzie?". A ona na to: "Nic. Będzie dobrze.". Stałam jeszcze chwilę i nie wytrzymałam, wyszłam. Przez całą noc płakałam i zastanawiałam się: "Co będzie dalej? Co jeśli choroba się rozwinie, jeśli lekarstwa nie pomogą? Co ze mną?". Przez kolejne dni rodzice nie rozmawiali ze mną na temat choroby, właściwie miałam wrażenie, że zupełnie ich to nie interesuje. A ja potrzebowałam, by ktoś przytulił, powiedział dobre słowo, po prostu był. Nie wiedziałam do kogo zwrócić się o pomoc, skoro zostawili mnie moi rodzice. Przypomniało mi się, że parę dni wcześniej przyśnił mi się mój cioteczny Brat, nie wiedziałam, co to może oznaczać. Gdy o Nim pomyślałam, stwierdziłam: "Albo On albo nikt.". 13 sierpnia, dokładnie o 13:10 napisałam do Niego. Następnego dnia dostałam odpowiedź. Lecz ciągle myślałam: "Jak mam Mu napisać o chorobie? Czy w ogóle to zrobić?". Napisałam Mu o chorobie 15 sierpnia o 22:41, e-mail poszedł, a ja poczułam się trochę lepiej, że mam już to za sobą. Gdy 16 sierpnia otwierałam pocztę i zobaczyłam wiadomość od Brata bałam się ją otworzyć. Pokonałam lęk i zaczęłam czytać... I to co tam przeczytałam, właśnie to było mi potrzebne. Mój Brat wtedy napisał: "(...) Wiedz, że jestem z Tobą. Masz specjalne miejsce w moim sercu. Będę się za Ciebie modlił. (...)". Patrzyłam na te słowa i się popłakałam, bo nie dostałam ich od rodziców, a od Brata, który był ponad 300km ode mnie. Żyłam w poczuciu bezsensowności, oddalona od Boga. Miałam kilka "głupich" pomysłów, które chciałam zrealizować. Ale wtedy nie wyszło, a ja zastanawiałam się, dlaczego. Gdy dowiedziałam się, że jestem zdrowa, znowu runął mi świat. Miałam wielkie pretensje, że zwątpiłam w Boga. Moje pomysły powracały, a ja nie wiedziałam, co robić... Potem jeszcze dużo się wydarzyło. Wiele złego, wiele dobrego... Wypłakałam wiele nocy, byłam zła na świat... Ale dzisiaj, dzisiaj 10 sierpnia 2011 roku, ja żyję! Jestem zdrowa i szczęśliwa, że mam tak niezwykłego Brata. Może kiedyś opiszę Wam dalszą część historii. Może kiedyś opowiecie ją komuś, kto nie będzie miał nadziei, że może wyzdrowieć, temu kto jest sam. Ja w tym wszystkim też czułam się bardzo samotna, tak jak wielu cierpiących ludzi.
Proszę Was o jedno, nigdy nie traćcie nadziei. Ona jest po to, by dodać siły. Warto wierzyć, że może nadejść cud, bo on naprawdę się zdarza. Tak było w moim przypadku, tak może być też u Was.
A teraz coś Wam jeszcze napiszę. Dzisiaj wysłałam kilka wiadomości do osób, które są dla mnie ważne. Podziękowałam Im za to, że są. Wam też chcę za to podziękować. Dobrze, że jesteście! Uwierzcie w te słowa, bo one naprawdę czynią Was wyjątkowymi ludźmi, którymi już się staliście.
Żyłam jak każdy nastolatek, może trochę więcej przeszłam niż on. W końcu miałam już dwie operacje za sobą. Jedna dosyć poważna, druga trochę mniej. Trochę innych spraw na głowie związanych z rodziną. Nadszedł taki dzień jak dzisiejszy, było to dokładnie 10 sierpnia 2009 roku. Miałam umówioną wizytę do lekarza, poszłam na nią jako 15-latka sama, rodzice nie mieli wtedy czasu. Weszłam do gabinetu, poznałam wyniki badań i okazało się, że jestem chora. To był nowotwór, początkowa faza. Gdy to usłyszałam, nie wiedziałam, co robić. Wychodziłam z pokoju lekarskiego ze łzami w oczach i od razu skierowałam się do szpitalnej kaplicy. Uklęknęłam, powiedziałam: "Boże, czemu mi to robisz" i od razu wyszłam. Powrotną drogę szłam na pieszo, nie chciałam wracać do domu. Szłam głównie lasem i pragnęłam, by coś mi się w nim stało. Niestety nie wyszło... Wróciłam do domu, w którym nikogo nie było. Zaczęłam się zastanawiać, jak powiedzieć o chorobie rodzicom. Postanowiłam zostawić wyniki na stole i wyszłam, ponownie na samotny spacer. Wróciłam po jakimś czasie, spytałam mamy: "Widzieliście?". Ona odparła: "Tak.". Odpowiedziała jakimś spokojnym głosem, jak nigdy. Zapytałam wtedy: "I co teraz będzie?". A ona na to: "Nic. Będzie dobrze.". Stałam jeszcze chwilę i nie wytrzymałam, wyszłam. Przez całą noc płakałam i zastanawiałam się: "Co będzie dalej? Co jeśli choroba się rozwinie, jeśli lekarstwa nie pomogą? Co ze mną?". Przez kolejne dni rodzice nie rozmawiali ze mną na temat choroby, właściwie miałam wrażenie, że zupełnie ich to nie interesuje. A ja potrzebowałam, by ktoś przytulił, powiedział dobre słowo, po prostu był. Nie wiedziałam do kogo zwrócić się o pomoc, skoro zostawili mnie moi rodzice. Przypomniało mi się, że parę dni wcześniej przyśnił mi się mój cioteczny Brat, nie wiedziałam, co to może oznaczać. Gdy o Nim pomyślałam, stwierdziłam: "Albo On albo nikt.". 13 sierpnia, dokładnie o 13:10 napisałam do Niego. Następnego dnia dostałam odpowiedź. Lecz ciągle myślałam: "Jak mam Mu napisać o chorobie? Czy w ogóle to zrobić?". Napisałam Mu o chorobie 15 sierpnia o 22:41, e-mail poszedł, a ja poczułam się trochę lepiej, że mam już to za sobą. Gdy 16 sierpnia otwierałam pocztę i zobaczyłam wiadomość od Brata bałam się ją otworzyć. Pokonałam lęk i zaczęłam czytać... I to co tam przeczytałam, właśnie to było mi potrzebne. Mój Brat wtedy napisał: "(...) Wiedz, że jestem z Tobą. Masz specjalne miejsce w moim sercu. Będę się za Ciebie modlił. (...)". Patrzyłam na te słowa i się popłakałam, bo nie dostałam ich od rodziców, a od Brata, który był ponad 300km ode mnie. Żyłam w poczuciu bezsensowności, oddalona od Boga. Miałam kilka "głupich" pomysłów, które chciałam zrealizować. Ale wtedy nie wyszło, a ja zastanawiałam się, dlaczego. Gdy dowiedziałam się, że jestem zdrowa, znowu runął mi świat. Miałam wielkie pretensje, że zwątpiłam w Boga. Moje pomysły powracały, a ja nie wiedziałam, co robić... Potem jeszcze dużo się wydarzyło. Wiele złego, wiele dobrego... Wypłakałam wiele nocy, byłam zła na świat... Ale dzisiaj, dzisiaj 10 sierpnia 2011 roku, ja żyję! Jestem zdrowa i szczęśliwa, że mam tak niezwykłego Brata. Może kiedyś opiszę Wam dalszą część historii. Może kiedyś opowiecie ją komuś, kto nie będzie miał nadziei, że może wyzdrowieć, temu kto jest sam. Ja w tym wszystkim też czułam się bardzo samotna, tak jak wielu cierpiących ludzi.
Proszę Was o jedno, nigdy nie traćcie nadziei. Ona jest po to, by dodać siły. Warto wierzyć, że może nadejść cud, bo on naprawdę się zdarza. Tak było w moim przypadku, tak może być też u Was.
A teraz coś Wam jeszcze napiszę. Dzisiaj wysłałam kilka wiadomości do osób, które są dla mnie ważne. Podziękowałam Im za to, że są. Wam też chcę za to podziękować. Dobrze, że jesteście! Uwierzcie w te słowa, bo one naprawdę czynią Was wyjątkowymi ludźmi, którymi już się staliście.
piątek, 5 sierpnia 2011
Dla Ciebie...
To będzie inna notka. Chyba już do tego dojrzałam... To będzie wiersz, z dedykacją dla wszystkich, którzy mnie kiedykolwiek zauważyli. Dla tych, którzy byli ze mną, chociaż o to nie prosiłam, czy nawet miałam ochotę wysłać ich na koniec świata. Z pewnością nie jest to wielkie dzieło, ale pisane jest z serca dla Was.
"Dziękuję"
Gdy nie widzę sensu,
Patrzę do góry,
By odnaleźć gwiazdę,
Która świeci tak mocno,
Jak wielka jest Twoja miłość.
By zrozumieć,
Dlaczego przy mnie stajesz,
Nawet gdy oto nie proszę.
Gdy jest mi smutno,
Sprawiasz, że wraca radość.
Gdy przepełniam się szczęściem,
Cieszysz się ze mną.
Dziękuję za Twoją obecność,
Za to że mogę na Ciebie liczyć.
Słowo "dziękuję" jest zbyt małe,
By opisać moją wdzięczność,
Ale ono musi na razie wystarczyć.
Kiedyś na pewno dostaniesz większą nagrodę.
Lecz dzisiaj dziękuję Ci i jednocześnie proszę,
Nie rób nic więcej,
Tylko po prostu bądź.
Dziękuję Wam!
"Dziękuję"
Gdy nie widzę sensu,
Patrzę do góry,
By odnaleźć gwiazdę,
Która świeci tak mocno,
Jak wielka jest Twoja miłość.
By zrozumieć,
Dlaczego przy mnie stajesz,
Nawet gdy oto nie proszę.
Gdy jest mi smutno,
Sprawiasz, że wraca radość.
Gdy przepełniam się szczęściem,
Cieszysz się ze mną.
Dziękuję za Twoją obecność,
Za to że mogę na Ciebie liczyć.
Słowo "dziękuję" jest zbyt małe,
By opisać moją wdzięczność,
Ale ono musi na razie wystarczyć.
Kiedyś na pewno dostaniesz większą nagrodę.
Lecz dzisiaj dziękuję Ci i jednocześnie proszę,
Nie rób nic więcej,
Tylko po prostu bądź.
Dziękuję Wam!
czwartek, 4 sierpnia 2011
Chroń mnie...
środa, 3 sierpnia 2011
Gorsi?
Gdy dzisiejszego dnia szukałam pomysłu na notkę, w końcu wymyśliłam, żeby napisać o ludziach, którzy są często uważani za gorszych lub tych którzy stoczyli się na dno. Właściwie można by było wymieniać ich bez końca: alkoholik, narkoman... Wiele wydarzeń z mojego życia dało mi trochę do myślenia, bo właściwie takie osoby, spotykam w swojej okolicy na każdym kroku. Idę ulicą i widzę tzw. pijaków. Patrzę na nich i myślę: "Dlaczego? Co ich do tego skłoniło? Dlaczego sięgają po alkohol, czemu wciąż stoją pod sklepem?". Zauważam bezradność w ich oczach, zagubienie. Oni nie potrafią wyjść z tego stanu, a większość odwraca się do nich plecami, bo przecież są gorsi, bo przecież piją...
Znałam jednego pana, który często stał pod sklepem i pił. Niestety zmarł. Gdy zawsze przechodziłam obok niego, nie zdarzyło się, żeby nie powiedział: "Dzień dobry". Zastanawiam się, jak to jest: Z jednej strony pije, a z drugiej wita się ze mną, osobą której właściwie prawie nie zna. Nabrałam do niego wielkiego szacunku i gdy dowiedziałam się o jego śmierci, poczułam smutek, że odszedł ktoś, kto czegoś mnie nauczył, choć pewnie o tym nawet nie wiedział. Ten pijak pokazał mi, że on też zasługuje na godne traktowanie, chociaż pogubił się w swoim życiu. Nauczył mnie miłości do tych gorszych, do tych co się stoczyli na dno...
Przypomina mi się sytuacja z tego roku. Szłam ulicą i z naprzeciwka zbliżał się pewien mężczyzna. Widziałam, że jest pod wpływem alkoholu i to w znaczącym stanie. Gdy był blisko mnie, nagle stracił orientację i upadł. Gdy go podnosiłam, widziałam jego smutne oczy, a tym samym ludzie patrzyli na mnie i dziwili się, co robię. Gdy nieznajomy w miarę utrzymywał się na nogach, powiedział do mnie: "Przepraszam za mój stan, dziękuję ci za pomoc.". Spojrzałam na ludzi, a oni na mnie i usłyszałam: "Po co go podnosiłaś? Przecież był pijany, nie zasłużył na to.". Nie mogłam uwierzyć, że ludzie są tak nieczuli. Chciałam odpowiedzieć: "Ten człowiek jest tak samo równy i ważny, jak każda tu obecna osoba.", ale postanowiłam jednak tego nie zrobić. Odeszłam w milczeniu...
Dlaczego traktujemy gorzej ludzi, którzy się pogubili? Dlaczego tak wielu z nas nie chce im pomóc, wyśmiewa? Być może kiedyś i my będziemy potrzebować pomocy, ale wtedy nie będzie przy nas nikogo, bo my nie potrafiliśmy zauważyć wcześniej drugiego człowieka w potrzebie...
Znałam jednego pana, który często stał pod sklepem i pił. Niestety zmarł. Gdy zawsze przechodziłam obok niego, nie zdarzyło się, żeby nie powiedział: "Dzień dobry". Zastanawiam się, jak to jest: Z jednej strony pije, a z drugiej wita się ze mną, osobą której właściwie prawie nie zna. Nabrałam do niego wielkiego szacunku i gdy dowiedziałam się o jego śmierci, poczułam smutek, że odszedł ktoś, kto czegoś mnie nauczył, choć pewnie o tym nawet nie wiedział. Ten pijak pokazał mi, że on też zasługuje na godne traktowanie, chociaż pogubił się w swoim życiu. Nauczył mnie miłości do tych gorszych, do tych co się stoczyli na dno...

Przypomina mi się sytuacja z tego roku. Szłam ulicą i z naprzeciwka zbliżał się pewien mężczyzna. Widziałam, że jest pod wpływem alkoholu i to w znaczącym stanie. Gdy był blisko mnie, nagle stracił orientację i upadł. Gdy go podnosiłam, widziałam jego smutne oczy, a tym samym ludzie patrzyli na mnie i dziwili się, co robię. Gdy nieznajomy w miarę utrzymywał się na nogach, powiedział do mnie: "Przepraszam za mój stan, dziękuję ci za pomoc.". Spojrzałam na ludzi, a oni na mnie i usłyszałam: "Po co go podnosiłaś? Przecież był pijany, nie zasłużył na to.". Nie mogłam uwierzyć, że ludzie są tak nieczuli. Chciałam odpowiedzieć: "Ten człowiek jest tak samo równy i ważny, jak każda tu obecna osoba.", ale postanowiłam jednak tego nie zrobić. Odeszłam w milczeniu...
Dlaczego traktujemy gorzej ludzi, którzy się pogubili? Dlaczego tak wielu z nas nie chce im pomóc, wyśmiewa? Być może kiedyś i my będziemy potrzebować pomocy, ale wtedy nie będzie przy nas nikogo, bo my nie potrafiliśmy zauważyć wcześniej drugiego człowieka w potrzebie...
wtorek, 2 sierpnia 2011
Pożegnanie...
Pomysł napisania dzisiejszej notki zrodził się po przeżyciu ostatnich dwóch dni, w których brałam udział w pogrzebach. Na obydwu Mszach Św. słyszałam: Jezus jest Drogą, Prawdą i Życiem. Tych osób nie ma tu na ziemi, ale są u Pana. Zastanawiałam się, jak to jest. Odchodzimy, niczego się nie spodziewając, zostawiamy wszystko i idziemy do Pana. A co jeśli w tym czasie żyliśmy tylko dla siebie, nie robiąc nic dla innych, nie czyniąc tych najdrobniejszych zadań. Jak się ostatnio dowiedziałam, wystarczy drobny
gest, a nie wielkie osiągnięcie. Każdego dnia można dawać świadectwo swojej wiary i będziemy rozliczani za te małe uczynki, a nie te ogromne...
Zastanawiałam się, dlaczego ludzie płaczą. Przecież dana osoba odchodzi do Ojca, przecież tam jest jej tak wspaniale. Czemu oni płaczą? Zastanawiałam się, ile osób byłoby na moim pogrzebie? 5, 10, 100? Przyszliby z obowiązku, czy może dlatego, że coś dla nich znaczyłam? Tak sobie w tym momencie pomyślałam, że jakby było moje pożegnanie to chciałabym, żeby ludzie przyszli tam uśmiechnięci, nie ze łzami w oczach - chyba że ze śmiechu. Żeby radowali się, że mogę spotkać się z Jezusem. A jeśli mieliby płakać albo przyjść z obowiązku, to niech tego nie robią. Jeśli moje życie mogłoby stać się świadectwem dla innych, to niech opowiadają o tym. Ale jeśli byłoby inaczej, niech o mnie zapomną. Nie wiem, czy zdołam uczynić to wszystko, co bym chciała. Nie wiem, czy moje życie będzie mogło stać się wzorem dla innych. Lecz jedno wiem na pewno, tylko ja, wyłącznie ja będę stać przed Jezusem i odpowiadać za swoje czyny.

Zastanawiałam się, dlaczego ludzie płaczą. Przecież dana osoba odchodzi do Ojca, przecież tam jest jej tak wspaniale. Czemu oni płaczą? Zastanawiałam się, ile osób byłoby na moim pogrzebie? 5, 10, 100? Przyszliby z obowiązku, czy może dlatego, że coś dla nich znaczyłam? Tak sobie w tym momencie pomyślałam, że jakby było moje pożegnanie to chciałabym, żeby ludzie przyszli tam uśmiechnięci, nie ze łzami w oczach - chyba że ze śmiechu. Żeby radowali się, że mogę spotkać się z Jezusem. A jeśli mieliby płakać albo przyjść z obowiązku, to niech tego nie robią. Jeśli moje życie mogłoby stać się świadectwem dla innych, to niech opowiadają o tym. Ale jeśli byłoby inaczej, niech o mnie zapomną. Nie wiem, czy zdołam uczynić to wszystko, co bym chciała. Nie wiem, czy moje życie będzie mogło stać się wzorem dla innych. Lecz jedno wiem na pewno, tylko ja, wyłącznie ja będę stać przed Jezusem i odpowiadać za swoje czyny.
poniedziałek, 1 sierpnia 2011
Bóg Cię kocha!

Pewnego lipcowego dnia dostałam SMSa od koleżanki z treścią trochę różniącą się od zwykłych wiadomości. Gdy spacerowała po jednej z ulic Świnoujścia zobaczyła coś na drzewie, wisiała tam pewna kartka, którą zamieszczam dzięki jej uprzejmości :)
Wiem jedno, te słowa są prawdziwe. Przekonałam się do nich niedawno i każdy powinien w nie uwierzyć!
niedziela, 31 lipca 2011
Tego nie da się opisać...
Wróciłam do domu i najbliższy miesiąc wakacji spędzam już w swoim mieście. Możecie od razu się przygotować na długą notkę :) Ostatnie 3 tygodnie były inne niż zwykle. W pierwszym z nich prawie nie spałam, bo denerwowałam się przed uczestnictwem w Festiwalu Życia. W moich myślach wciąż byli rodzice, którzy niechętnie zgodzili się na wyjazd, bałam się komentarzy po powrocie, chyba właściwie wszystkiego. Gdy nadszedł dzień odjazdu z domu do Kodnia, tata odprowadził mnie na przystanek autobusowy. Wiedziałam wtedy, że zostawiam rodziców, od których tak pragnęłam odpocząć, ale jedno we mnie było, że przez najbliższy tydzień nie usłyszę komentarzy z ich strony i z tego chyba się najbardziej cieszyłam. Przyznam, że jechałam do tego miejsca trochę w strachu, że nie będę pasować do tamtych ludzi, że się tam nie odnajdę.
W pierwszym dniu zapoznałam dużo osób i od razu wiedziałam: Oni są inni niż ci ludzie, których ja znam. To dało się wyczuć. Gdy nadeszła Msza Św. już na jej początku miałam ochotę płakać, ale pomyślałam, że to tak głupio. Później jednak stwierdziłam, że nie dam rady powstrzymywać się od łez i co mam być to będzie.
Wtorek przebiegał spokojniej, znalazłam chwilę na swoją pracą. Miałam trochę nieprzyjemne spotkanie z miejscowymi ludźmi, ale może lepiej zapomnijmy o tym wydarzeniu. Tematem dnia było zagubienie, może tamte osoby właśnie zabłądziły...
Środowy dzień żył tematem doświadczenia Bożej Miłości i nawrócenia. Rozmawiałam wtedy ze swoim Bratem i gdy później zaprowadził mnie na "pogotowie", tam w kościele ciągle czułam, że mam wyjść. Wytrzymałam 15 minut i wiedziałam, że to jest zbyt krótko, że potrzebuję więcej, ale nie potrafiłam zostać. Wieczorem była prezentacja o oblatach, potem karaoke i film. Niestety była dosyć mocno odczuwalna przez niektórych burza i deszcz. Tej nocy spałam wraz z częścią uczestników Festiwalu Życia w kościele. Gdy leżałam pod tabernakulum czułam się wyjątkowo, lecz następnego dnia obudziłam się z jeszcze większymi wątpliwościami.
Czwartek i temat wspólnota. Tego dnia przeżyłam coś wyjątkowego. Byłam po kolejnej rozmowie z Bratem i zostałam zachęcona, a może raczej zmuszona do spowiedzi św. W sumie nic innego na mnie nie działało... Do tego wielkiego sakramentu doszło, chociaż wtedy nie byłam przekonana czy powinnam. Teraz wiem, że było warto. Miałam iść do spowiedzi do kapłana, którego pierwszego zobaczymy, no i spotkaliśmy bardzo szybko. Jak się później przekonałam, niezwykłego Oblata. A jednak nie ma przypadków.
Piątek to dzień ewangelizacji. Rano odwiedziłam zakon karmelitanek bosych. Wiem jedno, ja się tam nie nadaję, a przynajmniej tak mi się wydaje. Szczęśliwa po doświadczonej spowiedzi czułam się inaczej, lepiej. Gdy po popołudniowej wizycie w kościele zostałam zachęcona do ewangelizacji, wiedziałam jedno: Nie idę, ja się do tego nie nadaję. Jednak wyszło inaczej, poszłam. Cieszę się, że mogłam spróbować czegoś nowego. Wieczorem była modlitwa o uzdrowienie. To co wtedy się dokonało, jest nie do opisania. Nie potrafiłam powstrzymać łez i płakałam naprawdę długo. Dobrze, że byli wtedy ze mną inni, a jedna osoba w szczególności, która miała mokry rękaw. W szczególny sposób pragnę podziękować tej osobie, tutaj na blogu. Dziękuję z całego serca!
Sobota była niestety ostatnim dniem. Trzeba było się pakować i myśleć o tym, że znowu wraca się do tego samego, a ja tego nie chciałam.
Festiwal zakończony był Mszą Św. o 24:00. Niestety pożegnanie się z poznanymi tam ludźmi nie było najmilszą czynnością, ale tak już musi być. Mam nadzieję, że jeszcze ich kiedyś zobaczę...
Wiem jedno, nie przeżyłabym tego wszystkiego, gdyby nie mój Brat. To On namawiał, zachęcał... Teraz tak bardzo jestem Mu za to wdzięczna, za ten tydzień w Kodniu. Chociaż tam dużo płakałam, to teraz jest we mnie radość, że doświadczyłam czegoś tak wyjątkowego. To był najpiękniejszy czas w moim życiu. Dziękuję Brat!
Wczoraj wróciłam z Gdańska, do którego pojechałam wraz z rodzicami. Tam niestety nie było tak fajnie. Często słyszałam kłótnie, przekleństwa. Gdyby nie to, wyjazd mógłby być naprawdę udany, a tak chciałam wracać, żeby to wszystko się jak najszybciej skończyło. Dobrze, że Jezus był blisko mnie :)
Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy sprawili, że przeżyłam wyjątkowy tydzień! Na pewno długo zostanie to w mojej pamięci...
W pierwszym dniu zapoznałam dużo osób i od razu wiedziałam: Oni są inni niż ci ludzie, których ja znam. To dało się wyczuć. Gdy nadeszła Msza Św. już na jej początku miałam ochotę płakać, ale pomyślałam, że to tak głupio. Później jednak stwierdziłam, że nie dam rady powstrzymywać się od łez i co mam być to będzie.
Wtorek przebiegał spokojniej, znalazłam chwilę na swoją pracą. Miałam trochę nieprzyjemne spotkanie z miejscowymi ludźmi, ale może lepiej zapomnijmy o tym wydarzeniu. Tematem dnia było zagubienie, może tamte osoby właśnie zabłądziły...
Środowy dzień żył tematem doświadczenia Bożej Miłości i nawrócenia. Rozmawiałam wtedy ze swoim Bratem i gdy później zaprowadził mnie na "pogotowie", tam w kościele ciągle czułam, że mam wyjść. Wytrzymałam 15 minut i wiedziałam, że to jest zbyt krótko, że potrzebuję więcej, ale nie potrafiłam zostać. Wieczorem była prezentacja o oblatach, potem karaoke i film. Niestety była dosyć mocno odczuwalna przez niektórych burza i deszcz. Tej nocy spałam wraz z częścią uczestników Festiwalu Życia w kościele. Gdy leżałam pod tabernakulum czułam się wyjątkowo, lecz następnego dnia obudziłam się z jeszcze większymi wątpliwościami.
Czwartek i temat wspólnota. Tego dnia przeżyłam coś wyjątkowego. Byłam po kolejnej rozmowie z Bratem i zostałam zachęcona, a może raczej zmuszona do spowiedzi św. W sumie nic innego na mnie nie działało... Do tego wielkiego sakramentu doszło, chociaż wtedy nie byłam przekonana czy powinnam. Teraz wiem, że było warto. Miałam iść do spowiedzi do kapłana, którego pierwszego zobaczymy, no i spotkaliśmy bardzo szybko. Jak się później przekonałam, niezwykłego Oblata. A jednak nie ma przypadków.
Piątek to dzień ewangelizacji. Rano odwiedziłam zakon karmelitanek bosych. Wiem jedno, ja się tam nie nadaję, a przynajmniej tak mi się wydaje. Szczęśliwa po doświadczonej spowiedzi czułam się inaczej, lepiej. Gdy po popołudniowej wizycie w kościele zostałam zachęcona do ewangelizacji, wiedziałam jedno: Nie idę, ja się do tego nie nadaję. Jednak wyszło inaczej, poszłam. Cieszę się, że mogłam spróbować czegoś nowego. Wieczorem była modlitwa o uzdrowienie. To co wtedy się dokonało, jest nie do opisania. Nie potrafiłam powstrzymać łez i płakałam naprawdę długo. Dobrze, że byli wtedy ze mną inni, a jedna osoba w szczególności, która miała mokry rękaw. W szczególny sposób pragnę podziękować tej osobie, tutaj na blogu. Dziękuję z całego serca!
Sobota była niestety ostatnim dniem. Trzeba było się pakować i myśleć o tym, że znowu wraca się do tego samego, a ja tego nie chciałam.
Festiwal zakończony był Mszą Św. o 24:00. Niestety pożegnanie się z poznanymi tam ludźmi nie było najmilszą czynnością, ale tak już musi być. Mam nadzieję, że jeszcze ich kiedyś zobaczę...
Wiem jedno, nie przeżyłabym tego wszystkiego, gdyby nie mój Brat. To On namawiał, zachęcał... Teraz tak bardzo jestem Mu za to wdzięczna, za ten tydzień w Kodniu. Chociaż tam dużo płakałam, to teraz jest we mnie radość, że doświadczyłam czegoś tak wyjątkowego. To był najpiękniejszy czas w moim życiu. Dziękuję Brat!
Wczoraj wróciłam z Gdańska, do którego pojechałam wraz z rodzicami. Tam niestety nie było tak fajnie. Często słyszałam kłótnie, przekleństwa. Gdyby nie to, wyjazd mógłby być naprawdę udany, a tak chciałam wracać, żeby to wszystko się jak najszybciej skończyło. Dobrze, że Jezus był blisko mnie :)
Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy sprawili, że przeżyłam wyjątkowy tydzień! Na pewno długo zostanie to w mojej pamięci...
niedziela, 24 lipca 2011
Dziękuję!
Jezu dziękuję!
Wróciłam dzisiaj z Kodnia i przyznam, że to był najpiękniejszy tydzień w moim życiu. Innym razem napiszę dokładniej, co się tam zdarzyło. Pozdrawiam wszystkie osoby, które tam poznałam!
Wróciłam dzisiaj z Kodnia i przyznam, że to był najpiękniejszy tydzień w moim życiu. Innym razem napiszę dokładniej, co się tam zdarzyło. Pozdrawiam wszystkie osoby, które tam poznałam!
niedziela, 17 lipca 2011
Do zobaczenia :)
Życzę miłych wakacji, ja pakuję jeszcze kilka ostatnich drobiazgów i mogę wyruszać na odkrywanie Jezusa :)
Od 18.07 do 24.07 szukajcie mnie w Kodniu, natomiast od 25.07 do 30.07 w Gdańsku!
Tylko nie zapomnijcie o Jezusie!
Od 18.07 do 24.07 szukajcie mnie w Kodniu, natomiast od 25.07 do 30.07 w Gdańsku!
Tylko nie zapomnijcie o Jezusie!
niedziela, 10 lipca 2011
Dosyć...
Mam tego wszystkiego dosyć. Nie mogę czegoś zrobić, bo obiecałam pewnej osobie, a ona jest dla mnie zbyt wyjątkowa, by nie dotrzymać słowa. Nie mam siły walczyć, ale muszę to czynić. Jak brzmi pierwszy punkt mojej pracy: Pamiętaj, że Jezus zawsze nad Tobą czuwa.
Proszę Jezu, czuwaj!
Proszę Jezu, czuwaj!
piątek, 8 lipca 2011
Dostając siłę...
Zbieram się do napisania notki już kilka dni. Każdy temat wydaje mi się być zły, nie na miejscu... Tak jak poradziła mi jedna osoba, napiszę coś spontanicznego, zupełnie nie zaplanowanego, to co przyjdzie mi do głowy.
Od początku chciałam, żeby te wakacje były inne niż wszystkie. Rzeczywiście zaczęły się inaczej, ale niestety nie mogę zaliczyć tego do udanego rozpoczęcia. Było ze mną bardzo źle i spisałam wszystko właściwie na straty. Jednak moje życie się odmieniło, po rozmowach z dwiema osobami. Pierwszą z nich jest człowiek, którego znam od 10 lat, a drugą poznałam 28 czerwca. To co usłyszałam, dodało mi sił i pozwoliło wziąć życie w swoje ręce, zastanowić się jeszcze raz nad nim. Teraz jest już lepiej, chociaż sama nie wiem, czy dobrze. Ale może uda mi się przynajmniej skończyć te wakacje bardziej pozytywnie niż je rozpoczęłam. Czekają na mnie dwa wyjazdy, więc można uda mi się odpocząć od codziennych spraw.
Napiszę jeszcze coś w przyszłym tygodniu, a tymczasem życzę miłego odpoczynku.
Od początku chciałam, żeby te wakacje były inne niż wszystkie. Rzeczywiście zaczęły się inaczej, ale niestety nie mogę zaliczyć tego do udanego rozpoczęcia. Było ze mną bardzo źle i spisałam wszystko właściwie na straty. Jednak moje życie się odmieniło, po rozmowach z dwiema osobami. Pierwszą z nich jest człowiek, którego znam od 10 lat, a drugą poznałam 28 czerwca. To co usłyszałam, dodało mi sił i pozwoliło wziąć życie w swoje ręce, zastanowić się jeszcze raz nad nim. Teraz jest już lepiej, chociaż sama nie wiem, czy dobrze. Ale może uda mi się przynajmniej skończyć te wakacje bardziej pozytywnie niż je rozpoczęłam. Czekają na mnie dwa wyjazdy, więc można uda mi się odpocząć od codziennych spraw.
Napiszę jeszcze coś w przyszłym tygodniu, a tymczasem życzę miłego odpoczynku.
niedziela, 26 czerwca 2011
Dla kogo?
Od kilku dobrych dni wciąż jest we mnie jedna myśl: "Dla kogo? Po co? Czy w ogóle powinnam?". Minęło dopiero 7 miesięcy, a ja znowu mam wątpliwości. Szpital, pacjenci, moje dyżury - ja już naprawdę nie wiem, czy to wszystko ma sens? Kolejna śmierć chorego, ponownie straciłam kogoś z kim zdążyłam się już zżyć. Wiem, że mam innych pacjentów, ale gdy traci się tego jedynego nadchodzi myśl, że nie ma się dla kogo już przychodzić. Nieustannie rozmyślam, czy dalej tam służyć... Może zrobić przerwę? Może odejść na jakiś czas? Sama nie wiem. Tylko jeśli nie wrócę, co wtedy będzie? Czy będę potrafiła złapać się czegoś innego, co będzie nadawało mojemu życiu sens? Czy będę mieć dla kogo żyć? Tak wiem, dla Jezusa. Ale to nie to samo. Nie potrafię podjąć właściwej dla mnie decyzji, bo każda wydaje się mi być zła i nie na miejscu... Proszę o modlitwę. Ale nie za mnie, za tych pacjentów do których chodzę, bo to oni przez te 7 miesięcy dawali mi siłę.
środa, 15 czerwca 2011
Odpoczynek...
Za kilka dni skończy się rok szkolny. To był dla mnie ciężki czas. Nowa szkoła, nowi znajomi czy nauczyciele. Ale nie wiem, czy nie najlepszy. Chociaż nie potrafię dogadać się ze wszystkimi, wystarczy mi ta jedna osoba, która będzie umiała mnie zrozumieć. Lepiej mieć jednego przyjaciela, który będzie z nami, gdy przeżywamy ciężkie chwile niż kilkunastu, którzy są tylko przy nas, gdy oni czegoś potrzebują. Udało mi się zrealizować cel, by zdobyć pewną średnią ocen. Ale to w dużej mierze zasługa osoby, która mnie dobrze zmotywowała :) Gdy pomyślę, że za kilka dni rozstanę się na dwa miesiące z nauką, szkołą z jednej strony się cieszę, ale z drugiej w sumie nie. Wreszcie będę mogła odpocząć od tego wszystkiego, nie przejmować się, że czegoś nie potrafię i realizować ułożony już grafik. Ale muszę się też pożegnać z osobami, których obecność wiele mi daje, ale poradzimy sobie :) Pomyśleć, że kiedyś szkoła była dla mnie całym życiem... Zamierzam zregenerować swoje siły i w przyszłym roku może dać z siebie troszkę więcej? Zobaczymy... Teraz, po tym roku jestem strasznie zmęczona, ale szczęśliwa, więc to jest najważniejsze. A w wakacje zasłużony wypoczynek :) Jak siebie znam, to nie będę leżeć do góry brzuchem tylko znajdę sobie ciekawe zajęcie. Mam tylko nadzieję, że w tym całym odpoczywaniu nie zapomnę o modlitwie, o Jezusie. Chciałabym, żeby towarzyszył mi przez cały czas. Jak się już przekonałam, On daje siłę!
niedziela, 5 czerwca 2011
Spełniło się...
Dzisiaj spełniło się jedno z moich największych marzeń. Dziękuję Ci Jezu!
Dzisiejszą wycieczką powiększyłam swoją kolekcję o całe 7 pocztówek :)
Dzisiejszą wycieczką powiększyłam swoją kolekcję o całe 7 pocztówek :)
niedziela, 22 maja 2011
Co robię źle?
Co robię źle? Co? Ja już naprawdę nie wiem... Może powinnam zrezygnować z tego wszystkiego? Chyba tak byłoby lepiej... Nieustannie myślę nad tym od wczoraj i nie znajduję żadnej sensownej odpowiedzi, bo pewnie jej nie ma. Tak bardzo bym chciała, żeby każda sprawa się jakoś ułożyła, ale to chyba tylko marzenia. Nigdy nie będzie dobrze, zawsze coś musi stawać na mojej drodze. Przecież ja tylko chciałam żyć jak Jezus, dla innych. Co w tym złego? Co złego w tym, że chcę dawać miłość, której prawie nie dostaję? Ja już dalej tak nie potrafię... To wszystko jest bez sensu, mój wolontariat, moje plany. Po co mi to? Skąd mam czerpać siły? A właściwie dla kogo i w jakim celu? Dla kolejnego wyśmiania, nie chcę już. Staram się tak mocno kochać tych, przez których cierpię, ale ja już dłużej tak nie potrafię. Chyba jedynym wyjściem będzie rezygnacja...
piątek, 20 maja 2011
Czas
Czas goi rany... Czas jest najlepszym lekarstwem... Tylko ja nie chcę już czekać, to mnie męczy. To wszystko trwa zbyt długo. Muszę rezygnować z rzeczy, które bardzo pragnę. Ale jeszcze niecały rok... Chciałabym w przyszłe wakacje wyjechać na wolontariat zagraniczny, w przyszłości do Afryki, by pomóc potrzebującym. A teraz nie mogę, bo mam 17 lat, bo mi rodzice nie pozwolą. Nie mogę spełniać swoich marzeń, a mam ich tak wiele. Zresztą czasem zastanawiam się, czy w ogóle powinnam je mieć, realizować... Przecież i tak są beznadziejne, bez jakichkolwiek wartości - tak mówią moi rodzice. Wciąż trzeba czekać i czekać, a to tak bardzo boli... Ten czas mnie czasem wykańcza. Zaczynam się zastanawiać, czy to co robię jest słuszne, czy nie zrezygnować. Wiele osób mówi, że wszystko się wyjaśni w odpowiednim momencie. Ale kiedy to będzie? A jeśli nigdy nie nastąpi? Jak długo będę musiała cierpieć z braku zrozumienia? Ja nie mam siły... Wiem, że powinnam zawierzyć wszystko Jezusowi, ale chyba nie potrafię, a może nie wiem jak. Boję się czekać, bo nie chcę znów doświadczać trudności, braku wsparcia, wyśmiania. Nie chcę przechodzić po raz kolejny sama przez to wszystko, bo mogę sobie nie dać rady. Może powinnam jednak spojrzeć łagodniejszym okiem na świat i dać jemu i sobie szansę...
poniedziałek, 16 maja 2011
Decyzja
Chciałam na początku podziękować osobie, która zamieściła ostatni komentarz dotyczący skasowania bloga. Dzięki niemu coś zrozumiałam. Kiedyś bardzo ujęły mnie słowa hasła przewodniego tej strony, a teraz chyba właściwie zapomniałam jak mają wiele do przekazania. Na szczęście ktoś mi o tym przypomniał :)
W zeszłym roku założyłam tego bloga, bo chciałam by za jego pośrednictwem osoby z różnych zakątków mogły w pewien sposób zbliżyć się do Jezusa. Może pragnęłam przekazać, co przeżywałam, gdy było mi naprawdę ciężko, czy też uchronić od pochopnych decyzji. Nie miałam komu o tym powiedzieć, więc dlatego założyłam tę stronę, by ktoś mógł o tym przeczytać. Bardzo często nadchodziły chwile, w których pisanie tutaj wydawało mi się takie bez sensu. Miałam wrażenie, że jest po prostu puste. Nie miałam siły go prowadzić, cokolwiek napisać. Ale może teraz uda się nie przerywać zamieszczania notek. Może komuś rzeczywiście pomaga, gdy to wszystko czyta. Może daje nadzieję, siłę... Nie wiem i pewnie się nigdy nie dowiem. Ale zapamiętam, że zanim po raz kolejny będę rozważać skasowanie bloga, przemyślę jego hasło przewodnie...
Zastanawiam się nad tytułem dzisiejszej notki... Decyzje, ile ich w życiu podejmujemy? Pewnie nie sposób ich zliczyć. Ale jedno jest pewne, cokolwiek byśmy nie postanowili będzie z nami Jezus. Sama decydując się na wolontariat w szpitalu, musiałam rozważyć możliwe konsekwencje tego wyboru. Chociaż było dużych negatywnych stron, znalazły się też i te pozytywne, a w szczególności to, że mogę być dla innych. Nawet nieważne, że jest wiele tych złych chwil, gdy rodzice czy znajomi się śmieją, istotne iż znajdują się też te dobre, gdy widzę uśmiech pacjenta.
Często myślę nad swoją przyszłością. Czy marzenie z dzieciństwa się spełni? Od kilku lat rozważam studiowanie germanistyki. Ale jest drugi kierunek, który marzy mi się od najmłodszych lat, to pedagogika. Na początku była ta zwykła, chciałam pracować w szkole podstawowej lub gimnazjum. Ale teraz od dłuższego czasu myślę o pedagogice specjalnej ze specjalizacją surdopedagogika. Nawet miałam dobre intencje, nauczyć się języka migowego, co zaczęłam czynić :) Tak bardzo bym chciała założyć szkołę, by w niej mogły uczyć się niepełnosprawne dzieci, często odrzucane przez środowisko. Chociaż moim rodzicom nie za bardzo pasuje ten kierunek, mi po raz kolejny wydaje się być tym, co naprawdę chcę robić. Mam wybór: Iść drogą, którą dyktuje mi serce, albo iść tą łatwiejszą, na której nie będę się poświęcać. Wiem, że na każdej spotkam Jezusa, bo jeśli nie zrobię tak jak On mi podpowiada i tak ze mną zostanie. Po prostu z prostej alei, skręcę na inną ścieżkę i zostanie wyrysowana dla mnie kolejna trasa. Muszę jednak pamiętać, że to będzie moja decyzja, nie rodziców, znajomych i to czy przejdę przez życie w sposób wyjątkowy zależy ode mnie, oni mogą mi tylko w tym pomóc ale też utrudnić. Najważniejsze, byśmy nie zapominali, że jest z nami Jezus i pragnie naszego szczęścia.
W zeszłym roku założyłam tego bloga, bo chciałam by za jego pośrednictwem osoby z różnych zakątków mogły w pewien sposób zbliżyć się do Jezusa. Może pragnęłam przekazać, co przeżywałam, gdy było mi naprawdę ciężko, czy też uchronić od pochopnych decyzji. Nie miałam komu o tym powiedzieć, więc dlatego założyłam tę stronę, by ktoś mógł o tym przeczytać. Bardzo często nadchodziły chwile, w których pisanie tutaj wydawało mi się takie bez sensu. Miałam wrażenie, że jest po prostu puste. Nie miałam siły go prowadzić, cokolwiek napisać. Ale może teraz uda się nie przerywać zamieszczania notek. Może komuś rzeczywiście pomaga, gdy to wszystko czyta. Może daje nadzieję, siłę... Nie wiem i pewnie się nigdy nie dowiem. Ale zapamiętam, że zanim po raz kolejny będę rozważać skasowanie bloga, przemyślę jego hasło przewodnie...
Zastanawiam się nad tytułem dzisiejszej notki... Decyzje, ile ich w życiu podejmujemy? Pewnie nie sposób ich zliczyć. Ale jedno jest pewne, cokolwiek byśmy nie postanowili będzie z nami Jezus. Sama decydując się na wolontariat w szpitalu, musiałam rozważyć możliwe konsekwencje tego wyboru. Chociaż było dużych negatywnych stron, znalazły się też i te pozytywne, a w szczególności to, że mogę być dla innych. Nawet nieważne, że jest wiele tych złych chwil, gdy rodzice czy znajomi się śmieją, istotne iż znajdują się też te dobre, gdy widzę uśmiech pacjenta.
Często myślę nad swoją przyszłością. Czy marzenie z dzieciństwa się spełni? Od kilku lat rozważam studiowanie germanistyki. Ale jest drugi kierunek, który marzy mi się od najmłodszych lat, to pedagogika. Na początku była ta zwykła, chciałam pracować w szkole podstawowej lub gimnazjum. Ale teraz od dłuższego czasu myślę o pedagogice specjalnej ze specjalizacją surdopedagogika. Nawet miałam dobre intencje, nauczyć się języka migowego, co zaczęłam czynić :) Tak bardzo bym chciała założyć szkołę, by w niej mogły uczyć się niepełnosprawne dzieci, często odrzucane przez środowisko. Chociaż moim rodzicom nie za bardzo pasuje ten kierunek, mi po raz kolejny wydaje się być tym, co naprawdę chcę robić. Mam wybór: Iść drogą, którą dyktuje mi serce, albo iść tą łatwiejszą, na której nie będę się poświęcać. Wiem, że na każdej spotkam Jezusa, bo jeśli nie zrobię tak jak On mi podpowiada i tak ze mną zostanie. Po prostu z prostej alei, skręcę na inną ścieżkę i zostanie wyrysowana dla mnie kolejna trasa. Muszę jednak pamiętać, że to będzie moja decyzja, nie rodziców, znajomych i to czy przejdę przez życie w sposób wyjątkowy zależy ode mnie, oni mogą mi tylko w tym pomóc ale też utrudnić. Najważniejsze, byśmy nie zapominali, że jest z nami Jezus i pragnie naszego szczęścia.
środa, 11 maja 2011
Jezus czuwa
Niedawno były święta wielkanocne. Niektórzy uczestniczyli w Triduum Paschalnym, inni z różnych względów nie poszli do kościoła. Dla mnie to był bardzo ciężki czas, bo akurat zmagałam się z chorobą. Jednak postanowiłam nie odpuszczać sobie tak wielkich dni, chciałam przeżywać je razem z innymi. W Wielki Czwartek udało mi się wytrwać Mszę Św., chociaż czułam, że nie jest najlepiej. Przyjaciółka powiedziała nawet: "Dobrze się czujesz? Bo jesteś prawie tak zielona jak Twoja bluza.". Ale przecież tak bardzo chciałam móc uczestniczyć w Eucharystii... Jednak piątek przeżyłam tak wyjątkowo, jak nigdy dotąd. Wchodząc do kościoła, spojrzałam na wolną ławkę, która była dla mnie wybawieniem, usiadłam. Po chwili postanowiłam ustąpić miejsca pewnej pani, przecież nie mogłam patrzeć jak stoi z małymi dziećmi. W głębi serca wiedziałam, że to nie jest dobra decyzja, ale uległam jej. Dzielnie stałam oparta o kolumnę i prosiłam Jezusa, żeby pomógł mi wytrwać do końca. Jak nigdy potrafiłam wsłuchać się w każdym słowie wypowiadanym przez kapłana. Moje myśli i oczy skierowane były tylko i wyłącznie na Jezusa. Bardzo mi to pomagało, aż w pewnym momencie zrobiło mi się bardzo słabo, miałam wrażenie, że mdleję, jednak moje słowa skierowane ku Jezusowi były coraz głębsze. Później przestraszyłam się jeszcze bardziej, gdy zaczęła mi lecieć krew z nosa. Wiedziałam, że to miejsce które ustąpiłam, było mi bardzo potrzebne. Ale tak mocno czułam bliskość Jezusa. Gdy wszystko się skończyło i wyszłam z kościoła, byłam szczęśliwa, że Jezus nade mną czuwał. Było bardzo ciężko tego dnia, ale mogę powiedzieć, że to najlepsze przeżycie Wielkiego Piątku, a nawet spośród wszystkich spotkań z Bogiem. Pragnęłam być na każdym dniu w Triduum Paschalnym. Gdy w sobotę chciałam iść, mama kilka razy przekonywała mnie, żebym została. Ja jednak byłam nieugięta, nic mnie nie interesowało, oprócz tego że mam być na Mszy Św. Po raz kolejny czułam się źle, ale tylko do pewnego momentu. Gdy było odnowienie przyrzeczeń chrzcielnych, a następnie kapłan kropił wodą święconą, zatrzymał się obok mnie i nawet nie wiem dlaczego, wypowiadając moje imię, machnął kropidłem, wylewając na mnie tyle wody, że aż ze mnie kapało. Ludzie spoglądali na mnie trochę dziwnie. Ale mnie to nie interesowało, bo coś się wydarzyło. Od tamtego momentu zaczęłam się dobrze czuć, wszelkie dolegliwości zniknęły. A ja nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. To był dla mnie wielki znak, że Jezus jest ze mną, czuwa nade mną i chce, żebym dotrwała. Widocznie pragnął mojej obecności w tych dniach, pomimo że moje samopoczucie było bardzo kiepskie. Ja nie doświadczyłam jeszcze czegoś tak niezwykłego jak w Wielki Piątek i Sobotę.
Teraz wiem, że Jezus chce z nami być, ale gdy my tego będziemy bardzo pragnęli. Potrzebuje naszej zgody, by mógł działać. Tak bardzo się cieszę, że pomimo wszystkich trudności poszłam do kościoła. Tak bardzo zależało mi, by przeżyć wyjątkowo Triduum Paschalne i chyba się udało, bo Jezus był ze mną.
Teraz wiem, że Jezus chce z nami być, ale gdy my tego będziemy bardzo pragnęli. Potrzebuje naszej zgody, by mógł działać. Tak bardzo się cieszę, że pomimo wszystkich trudności poszłam do kościoła. Tak bardzo zależało mi, by przeżyć wyjątkowo Triduum Paschalne i chyba się udało, bo Jezus był ze mną.
sobota, 23 kwietnia 2011
Najlepszego :)
Z okazji Wielkanocy życzę wszystkiego najlepszego: dużo radości i pomyślności, miłości oraz skromności, a także wielu sił na każdy dzień!
To chyba moje najtrudniejsze przeżywanie Triduum Paschalnego i Wielkanocy...
To chyba moje najtrudniejsze przeżywanie Triduum Paschalnego i Wielkanocy...
poniedziałek, 18 kwietnia 2011
Przyszedł czas...
Przyszedł czas, w którym muszę to napisać. Poważnie myślę nad usunięciem tego bloga. Niestety...
poniedziałek, 4 kwietnia 2011
Znowu...
Po raz kolejny muszę napisać, że zawieszam bloga... Nie mam na razie siły go prowadzić. Przepraszam.
piątek, 1 kwietnia 2011
Dwa oblicza...
To wszystko jest takie dziwne... Z jednej strony jestem szczęśliwa, ale z drugiej bardzo smutna. Nie wiem, co mam robić, a powoli każda sytuacja zaczyna mnie przerastać...
poniedziałek, 7 marca 2011
Też bym tak chciała...
Tak bardzo bym chciała doświadczyć tego, co niektóre dzieci... Trzy dni temu byłam w kościele z racji pierwszego piątku miesiąca. Gdy siedziałam szczęśliwa w ławce, po doświadczeniu sakramentu spowiedzi, nagle zrobiło mi się bardzo smutno. Patrzyłam jak mamy z dziećmi wchodzą do kościoła i wszyscy ustawiają się w kolejce do konfesjonału, jak razem to przeżywają. Później siadają w ławce, by przeżywać Mszę Świętą. W niedzielę całe rodziny przychodzą, by być na Eucharystii... Mi tak bardzo tego brakuje. Tak bardzo zazdroszczę tym dzieciom, z którymi rodzice przychodzą na pierwsze piątki, bo ja tego nie doświadczyłam. Zawsze ustawiałam się sama w kolejce, nigdy nie usiadłam w ławce z całą rodziną, a ja tak tego pragnę. Chciałabym, żebyśmy przeżywali to wspólnie, a nie każdy osobno albo wcale... Chyba będę jeszcze na to bardzo długo czekać, o ile w ogóle kiedyś to nastąpi...
środa, 23 lutego 2011
Czasem warto zwolnić...
Ciągle mówimy, że nie mamy czasu, że gdzieś nam się spieszy. Gdy ucieknie nam autobus, jesteśmy w stanie zwymyślać kierowcę, że nie poczekał, że nie otworzył drzwi. Często słyszę od ludzi: "Ale ten czas szybko leci, dopiero był czwartek.". Tylko, że wskazówki zegara codziennie z taką samą prędkością poruszają się po tarczy. To my samy narzucając sobie nieodpowiednie tempo, mamy wrażenie, że wszystko dzieje się za szybko, bo nie jesteśmy w stanie zrealizować zamierzonych planów. Niedawno, a było to w Adwencie, postanowiłam trochę zwolnić. Nie wiedziałam, jak wiele można przez to zauważyć... Nagle można dostrzec wiele nowych spraw, które wcześniej pomijaliśmy z pośpiechu. Niestety w obecnych czasach wciąż jest gonitwa za pieniędzmi, za byciem lepszym od drugiego, dlatego tak wielu z nas nie potrafi dostrzec cierpienia innego człowieka. Nie zauważa go, bo patrzy na siebie, na swój plan, a ktoś obok nas może bardzo cierpieć i czekać na naszą pomoc. Czasem warto zmienić tempo swojej pracy, zwolnić na chwilę, iść na spacer i spojrzeć dookoła. Często bywa tak, że nasz sąsiad czy przyjaciel potrzebuje otuchy, ale my zapatrzeni w stos kartek papieru, pozbywamy go nadziei, że ktoś odpowie na jego wołanie. Niekiedy ciężko jest przejść spokojnie ulicą, wstać wcześniej, bo się nie chce. Ale naprawdę warto. Chociażby po to, żeby ujrzeć radość na twarzy drugiego, żeby pokazać mu, że może na kogoś liczyć. Sama gdy wchodzę na szpitalny oddział, wiem, że muszę zwolnić, by przystanąć choć na chwilę przy chorym. Czasem wystarczy 5 minut, ale niekiedy potrzeba 5 godzin. Chodzi oto, by ten ktoś czuł się zauważony, a tym samym bym ja stała się komuś potrzebna. Nie jest łatwo wszystko pogodzić, by nie pracować na najwyższych obrotach, ale może warto znaleźć taki jeden dzień w tygodniu, by się na moment zatrzymać...
poniedziałek, 21 lutego 2011
Szczęście
Szczęście... Czym ono właściwie jest? Każdy inaczej rozumie ten priorytet w życiu. Dla jednych to wygrana dużej kwoty pieniężnej, kupno luksusowego samochodu czy też posiadanie dużego domu z basenem. Dla drugich natomiast to zobaczenie rozkwitającego kwiatka, malutki domek nad rzeczką lub poobiednia drzemka. Ile osób na świecie, tyle znaczeń tej wartości. A czym właściwie jest dla mnie szczęście? Zastanawiałam się na tym długo, by wybrać tą najważniejszą rzecz. Co sprawia mi największe rozradowanie? - myślałam. Po długim czasie zdecydowałam się na jedną odpowiedź. Dla mnie szczęście to radość drugiego człowieka. Gdy widzę smutne oczy, ból na twarzy, mogę podejść i zmienić to. Wystarczy tylko zapytać i pomóc. Ale to bardzo trudne, wciąż nad tym pracuję. Niedawno gdy wyszłam wcześniej ze szkoły, zobaczyłam starszą panią z zakupami, która zatrzymała się przy ogrodzeniu, by na chwilę odetchnąć. Podeszłam i zapytałam, czy wszystko w porządku. Pani stwierdziła, że tak. Proponowałam pomoc trzy razy i za każdym dostawałam negatywną odpowiedź. Odeszłam i niestety już nie wróciłam... Dzisiaj, gdybym mogła to zmienić, przecież wystarczyło spróbować jeszcze raz... Teraz nie wiem, czy ta pani przyszła do domu, czy nic się jej nie stało, teraz nieustannie się nad tym zastanawiam. Mogę tylko zapamiętać na przyszłość, że warto nie ustępować, widząc człowieka, któremu jest ciężko. Udało mi się to wykorzystać kilka dni po tamtym zdarzeniu. Jechałam autobusem, wsiadam na pierwszym przystanku, więc postanowiłam usiąść. Cztery przystanki później wsiadła starsza pani. Postanowiłam ustąpić miejsca i w swoim zwyczaju uśmiechnąć się. Gdy nadszedł mój przystanek i skierowałam się ku wyjściu, pani złapała mnie za rękę i powiedziała: "Dziękuję ci za uśmiech, tak bardzo ci za niego dziękuję, bo od nikogo go nie dostałam, a tak bardzo potrzebowałam.". Uśmiechnęłam się jeszcze raz i wyszłam z pojazdu. W drodze do domu myślałam: "Nie zrobiłam nic wielkiego, a uszczęśliwiłam tę kobietę.". Dzisiaj wiem, że niektórym nie potrzeba wiele do szczęścia, potrafią radować się z małych rzeczy, bo nie doświadczają ich często. Mogłam się przekonać o tym także wczoraj, gdy wraz z innymi wolontariuszami zorganizowaliśmy dla pacjentów "Dzień naleśnika". Wszyscy byli bardzo zaskoczeni, że sami przyrządzaliśmy słodkości, że nie muszą płacić, że nam się chciało. Warto było spędzić kilka godzin w szpitalu, by móc zobaczyć uśmiech na twarzy tylu ludzi. Tak bardzo się cieszę, że mogłam tam być.
Szczęście może dawać każdy z nas, wystarczy tylko otworzyć oczy i obudzić się ze snu...
Szczęście może dawać każdy z nas, wystarczy tylko otworzyć oczy i obudzić się ze snu...
piątek, 18 lutego 2011
Tak trudno...
Tak trudno jest dawać innym przykład, świadectwo swojej wiary... Ostatnio zastanawiałam się nad swoją przyszłością. Skończę liceum, później studia, może będę mieć męża i dzieci. I co dalej? Czy będę mieć odwagę powiedzieć im o swojej przeszłości, czy nie będę się jej wstydzić? Czy jeśli zapytają: "Mamo, a jak byłaś w naszym wieku, co robiłaś?", czy odpowiem im zgodnie z prawdą na to pytanie? A jeżeli nie będę potrafić, bo nie dawałam innym odpowiedniego przykładu, czyniłam coś niestosownego... Co jeśli swoim dzieciom nie będę mogła o wszystkim powiedzieć? Jak mam postępować, żeby później nie bać się pytań z przeszłości, żeby mogli być ze mnie dumni? Tak bardzo bym chciała stać się zwykłym człowiekiem, który potrafi być dla innych, który nie patrzy tylko na siebie. Tak wiele bym dała, żeby pomóc chorym i cierpiącym, ale niestety nie umiem... Może kiedyś założę własną fundację, może uda mi się skończyć upragniony kierunek studiów, może... To tylko marzenia, które mogą się nigdy nie spełnić. Tak bym chciała dawać innym dobry przykład, pokazywać innym swoją drogę. Ale dużo mi jeszcze do tego brakuje. Może kiedyś...
poniedziałek, 14 lutego 2011
Zaufanie
Jak trudno jest zaufać drugiemu człowiekowi po różnych doświadczeniach, jak ciężko jest rozmawiać o tym co boli... Czasem widzę, że ktoś chce oddać mi swój czas, swoje rady, ale nie potrafię ich przyjąć. Nie umiem, bo się boję, że się znów zawiodę, że będę dla kogoś niepotrzebnym ciężarem. Niestety wiem, że drugą osobę może to ranić... Ja się na nowo uczę. Czasem widzę tę dłoń, ale nie potrafię jej złapać, bo tak ciężko poprosić kogoś o pomoc. Staram się ponownie uwierzyć, że są ludzie, którzy także i mi chcą pomóc, po tym jak wiele osób mnie opuściło. To dla mnie bardzo cenne, gdy mogę zobaczyć kogoś dla mnie ważnego, kogoś komu wiem, że mogę powierzyć swoje cierpienie i radości. Ja tak bardzo za to dziękuję, za to że ktoś przy mnie potrafi się zatrzymać, chociaż często od razu nie dopuszczam go do swojego życia. To wszystko chyba dzieje się ze strachu przed kolejnym wyśmianiem, przed lękiem powrotu do przeszłości. Tak bardzo chciałabym to wszystko naprawić, chyba tak naprawdę naprawić samą siebie... Ale potrzebuję jeszcze wiele czasu, który tak szybko ucieka i wiary, że uda mi się to zmienić...
środa, 19 stycznia 2011
Uśmiech
Uśmiech... Codziennie widzimy śmiejących się i smutnych ludzi. Mówi się nawet, że tym optymistom żyje się o wiele lepiej, w sumie chyba coś w tym jest. Czasem czyjś uśmiech może być lekarstwem na nasze samopoczucie. Sama mam takie doświadczenie. Jest taka jedna osoba, która właśnie dzięki tej niewielkiej czynności potrafi sprawić, że nagle dostaję siły, nagle czuję że nie jestem sama. Swoją drogą ciekawi mnie to, dlaczego właśnie tylko uśmiech tego człowieka tak na mnie działa. Ale tej zagadki jeszcze nie rozszyfrowałam...
Pamiętam, gdy kiedyś jechałam autobusem, bardzo źle się czułam i wsiadł starszy pan. Jakoś nie potrafię patrzeć na kogoś w podeszłym wieku, kto miałby stać i pomimo kiepskiego stanu postanowiłam ustąpić miejsca. Ten mężczyzna chyba też się nie najlepiej czuł, bo nie mógł wydusić z siebie słowa "dziękuję", za to uśmiechnął się. Gdy zobaczyłam to, w jednej chwili wszystko minęło, odzyskałam siły, czułam się wspaniale. Wciąż nie potrafię tego zrozumieć... Dostałam tak wielką zapłatę za nic, przecież nic wielkiego nie zrobiłam, a spotkało mnie coś niezwykłego...
Zawsze myślałam, że gdy wychodzę na ulicę z uśmiechem na twarzy, nikt nie zauważy, że coś jest nie tak. Każdego dnia chciałam ukryć to, że cierpię. Z pozoru wyglądałam na bardzo szczęśliwą osobę, ale w głębi walczyłam z samą sobą. Tak jest nadal... Chyba tak naprawdę nie chcę pokazywać, że coś mnie boli, a może nie umiem... No bo po co ktoś ma się przejmować moimi sprawami, wystarczy że ma swoje. A jeśli byłabym dla niego jakimś obciążeniem, nie chcę zabierać komuś jego czasu. A czy właściwie nie powinnam sobie poradzić z tym wszystkim sama? Przecież od zawsze tak było, więc teraz chyba też tak powinno się stać... Ja tak naprawdę nigdy nie nauczyłam się prosić o pomoc i teraz nie umiem, mam obawy, że ktoś znów mnie odrzuci... Zostało mi tak mało czasu, a tak wiele rzeczy do nauczenia, chyba muszę to wszystko jakoś od nowa poukładać...
Pamiętam, gdy kiedyś jechałam autobusem, bardzo źle się czułam i wsiadł starszy pan. Jakoś nie potrafię patrzeć na kogoś w podeszłym wieku, kto miałby stać i pomimo kiepskiego stanu postanowiłam ustąpić miejsca. Ten mężczyzna chyba też się nie najlepiej czuł, bo nie mógł wydusić z siebie słowa "dziękuję", za to uśmiechnął się. Gdy zobaczyłam to, w jednej chwili wszystko minęło, odzyskałam siły, czułam się wspaniale. Wciąż nie potrafię tego zrozumieć... Dostałam tak wielką zapłatę za nic, przecież nic wielkiego nie zrobiłam, a spotkało mnie coś niezwykłego...
Zawsze myślałam, że gdy wychodzę na ulicę z uśmiechem na twarzy, nikt nie zauważy, że coś jest nie tak. Każdego dnia chciałam ukryć to, że cierpię. Z pozoru wyglądałam na bardzo szczęśliwą osobę, ale w głębi walczyłam z samą sobą. Tak jest nadal... Chyba tak naprawdę nie chcę pokazywać, że coś mnie boli, a może nie umiem... No bo po co ktoś ma się przejmować moimi sprawami, wystarczy że ma swoje. A jeśli byłabym dla niego jakimś obciążeniem, nie chcę zabierać komuś jego czasu. A czy właściwie nie powinnam sobie poradzić z tym wszystkim sama? Przecież od zawsze tak było, więc teraz chyba też tak powinno się stać... Ja tak naprawdę nigdy nie nauczyłam się prosić o pomoc i teraz nie umiem, mam obawy, że ktoś znów mnie odrzuci... Zostało mi tak mało czasu, a tak wiele rzeczy do nauczenia, chyba muszę to wszystko jakoś od nowa poukładać...
poniedziałek, 17 stycznia 2011
Daj komuś szansę...
Gdyby nie doświadczenie z fundacji, notki pewnie by nie było. Mogę tam się tyle nauczyć, pewne sprawy widzę zupełnie inaczej niż kiedyś, a to dzięki dyżurom w szpitalu. Gdy wchodzi się na oddział, nie wiadomo jacy będą tym razem ludzie, jaki będą mieli humor, czy odpowiedzą chociażby "dzień dobry". W ostatnią sobotę spotkało mnie coś niezwykłego... Zbierając listę zakupów, weszłam do jednej pacjentki, która zaczęła krzyczeć na wszystkich wolontariuszy, na to jak ją traktują lekarze, że musi leżeć i nie może wstać. Gdy ktoś przeklina przy tobie na personel, na ciebie, bo się akurat napatoczyłeś, czujesz się dziwnie, trochę nieswojo i zastanawiasz się, co robić. Jest chyba jedno wyjście, czekać cierpliwie, aż się pacjent uspokoi, gdy miną pierwsze emocje. Tak też zrobiłam... Ale to wszystko ciągnęło się bardzo długo. Masz wtedy wrażenie, że to cała wieczność. Gdy chory ochłonie, można zacząć działać... Jeśli na to w ogóle pozwoli. Gdy chcesz coś powiedzieć, jego znowu coś napada i zaczyna krzyczeć, że nie chce cię widzieć. Myślałam, że zapadnę się pod ziemię... Poczekałam aż to wszystko minie i wyszłam. Gdy nadchodzi pora obiadowa i oddziałowa prosi, by pomóc w karmieniu, ty zgadzasz się, bo nie masz i tak nic lepszego do roboty. Ale gdy dowiadujesz się, że masz iść do pacjentki, która kilkanaście minut temu nakrzyczała na ciebie i powiedziała, że nie chce cię więcej widzieć, masz ochotę uciec. Tak też chciałam zrobić i ja. Ale pomyślałam: "Może ta pacjentka ma gorszy dzień, przecież nie mogę jej zostawić samej.". Wchodzisz z talerzem do sali i widzisz zupełnie innego człowieka. Jest szczęśliwy, że pojawiłeś się drugi raz, bo było mu głupio, że tak cię potraktował. Wyjaśniacie sobie wszystko, rozmawiacie ze sobą jak starzy znajomi. A gdy pacjent mówi: "Zostań ze mną" lub "Przyjdź jeszcze", czujesz się wyjątkowo. Od kiedy dołączyłam do fundacji, nie wyobrażam sobie soboty bez dyżuru. Ten dzień jest taki niezwykły i chociaż czasem możesz przesiedzieć 5h na korytarzu, bo nikt o nic nie prosi, masz wrażenie, że oni potrzebują cię akurat w taki sposób. Każda wizyta w szpitalu jest inna, dająca wiele radości, ale też i smutku. Chociaż czasem wychodzę stamtąd bardzo zmęczona, to jestem szczęśliwa, że mogłam poświęcić czas drugiej osobie, że choć chwilę towarzyszyłam jej w cierpieniu...
Daj komuś szansę... Może znasz kogoś, z kim się pokłóciłeś i postanowiłeś sobie, że więcej się do niego nie odezwiesz. Proszę, postaraj się to zmienić. Każdego dnia czujesz ten ogromny ból i coraz mniej chęci na zmianę. Może ta druga osoba boi się Twojej reakcji, Ty zrób ten pierwszy krok. Zobacz, Jezus ciągle daje nam nową szansę. On nam przebacza i pragnie takiej samej postawy od nas. Może właśnie Ty masz być Jego niezwykłym uczniem w danym dniu. Pamiętaj, że tworząc wszystkie notki, nie są one skierowane tylko do Ciebie, piszę je także dla siebie. Często do nich wracam i gdy czytam którąś kilkanaście razy, uświadamiam sobie, że muszę jeszcze tyle poprawić w swoim życiu, że ono wcale nie jest takie pięknie, jak się może wydawać to komuś z boku. Muszę jeszcze tyle zmienić i nie wiem, czy zdążę ze wszystkim... Więc może weźmy się już dzisiaj do pracy? Daj komuś drugą szansę! Chociaż spróbuj...
Gdy ostatnio przeglądałam statystyki bloga, byłam zaskoczona, że tyle osób już weszło. Zastanawiam się, jak niektórzy na niego trafili... Może warto pozdrowić swoich czytelników, tych stałych i przypadkowych :)
Zatem przesyłam pozdrowienia dla czytających w Polsce, Stanach Zjednoczonych, Szwecji, Kanadzie, Rosji, Słowenii i Singapurze! Dziękuję, że jesteście :)
Daj komuś szansę... Może znasz kogoś, z kim się pokłóciłeś i postanowiłeś sobie, że więcej się do niego nie odezwiesz. Proszę, postaraj się to zmienić. Każdego dnia czujesz ten ogromny ból i coraz mniej chęci na zmianę. Może ta druga osoba boi się Twojej reakcji, Ty zrób ten pierwszy krok. Zobacz, Jezus ciągle daje nam nową szansę. On nam przebacza i pragnie takiej samej postawy od nas. Może właśnie Ty masz być Jego niezwykłym uczniem w danym dniu. Pamiętaj, że tworząc wszystkie notki, nie są one skierowane tylko do Ciebie, piszę je także dla siebie. Często do nich wracam i gdy czytam którąś kilkanaście razy, uświadamiam sobie, że muszę jeszcze tyle poprawić w swoim życiu, że ono wcale nie jest takie pięknie, jak się może wydawać to komuś z boku. Muszę jeszcze tyle zmienić i nie wiem, czy zdążę ze wszystkim... Więc może weźmy się już dzisiaj do pracy? Daj komuś drugą szansę! Chociaż spróbuj...
Gdy ostatnio przeglądałam statystyki bloga, byłam zaskoczona, że tyle osób już weszło. Zastanawiam się, jak niektórzy na niego trafili... Może warto pozdrowić swoich czytelników, tych stałych i przypadkowych :)
Zatem przesyłam pozdrowienia dla czytających w Polsce, Stanach Zjednoczonych, Szwecji, Kanadzie, Rosji, Słowenii i Singapurze! Dziękuję, że jesteście :)
poniedziałek, 10 stycznia 2011
Radość i łzy...
Tak wiele bym dała, by to wszystko zmienić, by rozpocząć życie od nowa albo w ogóle się nie urodzić... Gdy się układa, potem nagle wszystko się rozpada jak domek z kart przy podmuchu wiatru. Każdy dzień jest taki dziwny, niezrozumiały...
Ostatniego dnia 2010 roku rodzice wyśmiali mnie, że nie piję szampana. Od ponad 7 lat nie rozumieją, jak ważne było dla mnie przyrzeczenie na Pierwszej Komunii. Bardzo dobrze pamiętam dzień, w którym obiecałam, że nie będę spożywać alkoholu. Pomimo słów rodziców, znajomych udało mi się wytrwać, dałam radę powiedzieć "nie" i chyba tak naprawdę tylko z tej jednej rzeczy jestem z siebie dumna...
Gdy 1 stycznia wstałam rano i o godz.7:25 szykowałam się prawie do wyjścia z domu, zamierzając iść do kościoła, a potem jechać do szpitala... Mama powiedziała: "Nie idź, jest tak zimno. Albo przynajmniej nie idź do kościoła, prześpij się jeszcze.". Byłam w szoku, że słyszę coś takiego... Poszłam do kościoła, później do szpitala. Miałam bardzo ciężki dyżur... Nieprzespana noc, pacjenci nie byli zbytnio do rozmowy. Ale gdy ktoś mówi: "Zostań jeszcze ze mną", dostajesz siły, czujesz się nagle mu potrzebny. Byłam w Instytucie 5 godzin... Mogłam poczuć szczęście i dla mnie najważniejsze było to, że pokonałam zmęczenie i byłam przy innych.
W ostatnią sobotę rodzice też mnie nie zaoszczędzili. Mama rano stwierdziła: "Pewnie nie chce ci się tam jechać.". Spytałam ją, dlaczego tak myśli, ona na to: "Bo to daleko, takie uwiązanie.". A ja dostałam siły i odparłam: "Chce mi się, wiedziałam na co się decyduję i nawet gdybym czuła się bardzo zmęczona i tak bym do nich pojechała, żeby wiedzieli, że nie są sami". Wróciłam po 11 godzinach do domu... Dyżur nie był aż tak ciężki jak ostatnio, odwiozłam pacjentkę na dworzec kolejowy. Dlatego byłam w domu o 1,5 godziny później. Ale czy to był stracony czas? Myślę, że nie, bo poświęciłam go komuś... Ale rodzice tego nie rozumieją... Tata już w progu powiedział: "Zobacz, nie masz czasu dla siebie.". Ja na to: "Mam go wystarczająco dużo, przynajmniej mogę zrobić coś dla innych, a nie siedzieć przed telewizorem.". A tata: "Niby co takiego dla nich robisz?", ja poczułam się trochę smutno, jakby ktoś uderzył mnie kamieniem prosto w serce, ale pozbierałam się szybko i odpowiedziałam: "Widzisz, jestem przy nich. To tyle i aż tyle".
Tak ciężko jest pokonać te wszystkie trudności, które stają na drodze, wciąż ze wszystkim walczyć. Ale potem gdy pomimo tych wylanych łez widzę uśmiech na twarzy pacjenta, wiem że było warto. Każdy dyżur jest inny, ciężki... Ale chociaż jest ciężko mi, zabieram choć odrobinę cierpienia choremu. Nie jest łatwo w jednej chwili, wchodząc na oddział zapomnieć o swoich problemach i zająć się kłopotami innych. Ale udaje mi się to i wciąż postanawiam sobie, że będę walczyć, ze wsparciem czy bez, nieważne. Spróbuję jeszcze raz postawić krok do przodu...
Ostatniego dnia 2010 roku rodzice wyśmiali mnie, że nie piję szampana. Od ponad 7 lat nie rozumieją, jak ważne było dla mnie przyrzeczenie na Pierwszej Komunii. Bardzo dobrze pamiętam dzień, w którym obiecałam, że nie będę spożywać alkoholu. Pomimo słów rodziców, znajomych udało mi się wytrwać, dałam radę powiedzieć "nie" i chyba tak naprawdę tylko z tej jednej rzeczy jestem z siebie dumna...
Gdy 1 stycznia wstałam rano i o godz.7:25 szykowałam się prawie do wyjścia z domu, zamierzając iść do kościoła, a potem jechać do szpitala... Mama powiedziała: "Nie idź, jest tak zimno. Albo przynajmniej nie idź do kościoła, prześpij się jeszcze.". Byłam w szoku, że słyszę coś takiego... Poszłam do kościoła, później do szpitala. Miałam bardzo ciężki dyżur... Nieprzespana noc, pacjenci nie byli zbytnio do rozmowy. Ale gdy ktoś mówi: "Zostań jeszcze ze mną", dostajesz siły, czujesz się nagle mu potrzebny. Byłam w Instytucie 5 godzin... Mogłam poczuć szczęście i dla mnie najważniejsze było to, że pokonałam zmęczenie i byłam przy innych.
W ostatnią sobotę rodzice też mnie nie zaoszczędzili. Mama rano stwierdziła: "Pewnie nie chce ci się tam jechać.". Spytałam ją, dlaczego tak myśli, ona na to: "Bo to daleko, takie uwiązanie.". A ja dostałam siły i odparłam: "Chce mi się, wiedziałam na co się decyduję i nawet gdybym czuła się bardzo zmęczona i tak bym do nich pojechała, żeby wiedzieli, że nie są sami". Wróciłam po 11 godzinach do domu... Dyżur nie był aż tak ciężki jak ostatnio, odwiozłam pacjentkę na dworzec kolejowy. Dlatego byłam w domu o 1,5 godziny później. Ale czy to był stracony czas? Myślę, że nie, bo poświęciłam go komuś... Ale rodzice tego nie rozumieją... Tata już w progu powiedział: "Zobacz, nie masz czasu dla siebie.". Ja na to: "Mam go wystarczająco dużo, przynajmniej mogę zrobić coś dla innych, a nie siedzieć przed telewizorem.". A tata: "Niby co takiego dla nich robisz?", ja poczułam się trochę smutno, jakby ktoś uderzył mnie kamieniem prosto w serce, ale pozbierałam się szybko i odpowiedziałam: "Widzisz, jestem przy nich. To tyle i aż tyle".
Tak ciężko jest pokonać te wszystkie trudności, które stają na drodze, wciąż ze wszystkim walczyć. Ale potem gdy pomimo tych wylanych łez widzę uśmiech na twarzy pacjenta, wiem że było warto. Każdy dyżur jest inny, ciężki... Ale chociaż jest ciężko mi, zabieram choć odrobinę cierpienia choremu. Nie jest łatwo w jednej chwili, wchodząc na oddział zapomnieć o swoich problemach i zająć się kłopotami innych. Ale udaje mi się to i wciąż postanawiam sobie, że będę walczyć, ze wsparciem czy bez, nieważne. Spróbuję jeszcze raz postawić krok do przodu...
poniedziałek, 3 stycznia 2011
Boże Narodzenie...
Wigilia... Wspólna wieczerza, łamanie się opłatkiem, prezenty... Ale czy tak powinien wyglądać ten dzień? Co roku nadchodzi ta chwila, w której mamy uczcić Boże Narodzenie, a czy właściwie to robimy? Zasiadamy do stołu wraz z rodziną, łamiemy się opłatkiem, choć często nie darzymy się szacunkiem na co dzień. 24 grudnia kojarzy nam się z przyjściem św. Mikołaja, który przyniesie prezenty. Zapominamy o kimś, kto jest w tym dniu najważniejszy, o Jezusie. A ja, ja tak bardzo chciałam, żeby to On był tym, na co czekałam cały rok. Szkoda, że mogłam przywitać Go jedynie po kryjomu, w sercu. Szkoda, że moja rodzina nie chciała zaprosić Go na wspólną wieczerzę... Każdy czekał na coś najbardziej istotnego, na prezenty. Ale co mi po tej książce, po nowej bluzce? Nic... Wszystkie te rzeczy można kupić w najbliższym supermarkecie, mając odrobinę pieniędzy. A ja, ja bym chciała inny prezent, taki wyjątkowy. Marzy mi się wielkie pudełko, a w niej mała karteczka z napisem: "Jestem z Tobą w każdym momencie. Możesz mi zaufać.". Tego niestety nie dostanę w żadnym sklepie... Ja pragnę dostać zrozumienie. Chciałabym wiedzieć, że jest ktoś, komu mogę w pełni zaufać. Ja po prostu marzę o osobie, która nie odrzuci mnie przez to, co robię, tylko powie: "Dasz radę. Wierzę w Ciebie.". Dlaczego ja zawsze pragnę dostać coś, co jest trudne do spełnienia? Dlaczego dla ludzi ważne są rzeczy, które posiadają? Dlaczego takich spotykam na swojej drodze? Co mam przez to zauważyć, co zrozumieć? Wciąż nie potrafię odpowiedzieć sobie na to pytanie, wciąż szukam odpowiedzi...
W środę, gdy byłam ostatni dzień w szkole, przeżyłam coś niezwykłego. Oglądałam jasełka i miałam łzy w oczach... Pierwszy raz oglądając przedstawienie z okazji świąt, tak trudno było mi opanować łzy. Wiedziałam, że jakbym zaczęła płakać, wszyscy którzy by to zauważyli, wyśmialiby mnie. Na szczęście udało mi się do tego nie dopuścić... Było ciężko. Zobaczyłam tam sceny, które dotyczą mnie, przedstawiają wartości, których szukam, dlatego tak bardzo się wzruszyłam. Ale chyba tego potrzebowałam. Dziękuję.
Rok kalendarzowy dobiegł końca... Zastanawiam się, co szczególnego zrobiłam? Czy jest coś takiego, co byłoby czymś wielkim? Raczej nie... Kilka odwiedzin w szpitalu, pomoc w lekcjach - ale to, to jest maleńka kropla tego co można było zrobić. Właśnie sobie uświadomiłam, że przegapiłam tylu ludzi, tyle chwil, by uczynić coś dobrego... Nie potrafiłam dostrzec innych osób, zawsze gdzieś się spiesząc. Dobrze, że na sam koniec zwolniłam, w Adwencie. Marzy mi się, by kiedyś zorganizować Wigilię dla ludzi bezdomnych i opuszczonych. Ale na razie to chyba niemożliwe, może kiedyś się spełni... Tak bardzo bym chciała...
Niech Wigilia i Boże Narodzenie nie będą zwykłymi świętami, ale czasem, w którym przychodzi Jezus. Czekajmy na Niego, a nie na prezenty, to nie one są najważniejsze. Prezenty można nabyć w każdym sklepie, ale miłość Jezusa już nie...
"Chrystus nie chce tych, co Go podziwiają, ale tych, co Go naśladują."
W środę, gdy byłam ostatni dzień w szkole, przeżyłam coś niezwykłego. Oglądałam jasełka i miałam łzy w oczach... Pierwszy raz oglądając przedstawienie z okazji świąt, tak trudno było mi opanować łzy. Wiedziałam, że jakbym zaczęła płakać, wszyscy którzy by to zauważyli, wyśmialiby mnie. Na szczęście udało mi się do tego nie dopuścić... Było ciężko. Zobaczyłam tam sceny, które dotyczą mnie, przedstawiają wartości, których szukam, dlatego tak bardzo się wzruszyłam. Ale chyba tego potrzebowałam. Dziękuję.
Rok kalendarzowy dobiegł końca... Zastanawiam się, co szczególnego zrobiłam? Czy jest coś takiego, co byłoby czymś wielkim? Raczej nie... Kilka odwiedzin w szpitalu, pomoc w lekcjach - ale to, to jest maleńka kropla tego co można było zrobić. Właśnie sobie uświadomiłam, że przegapiłam tylu ludzi, tyle chwil, by uczynić coś dobrego... Nie potrafiłam dostrzec innych osób, zawsze gdzieś się spiesząc. Dobrze, że na sam koniec zwolniłam, w Adwencie. Marzy mi się, by kiedyś zorganizować Wigilię dla ludzi bezdomnych i opuszczonych. Ale na razie to chyba niemożliwe, może kiedyś się spełni... Tak bardzo bym chciała...
Niech Wigilia i Boże Narodzenie nie będą zwykłymi świętami, ale czasem, w którym przychodzi Jezus. Czekajmy na Niego, a nie na prezenty, to nie one są najważniejsze. Prezenty można nabyć w każdym sklepie, ale miłość Jezusa już nie...
"Chrystus nie chce tych, co Go podziwiają, ale tych, co Go naśladują."
Søren Aabye Kierkegaard
Subskrybuj:
Posty (Atom)